ROBERT KRESA | ZENIT 122



_




ZENIT 122

1991

Kaseta z “Disintegration” The Cure, godzina za godziną zdzierała głowicę mojego małego walkmana. Dorabiałem sobie do kieszonkowego w nowo powstałym, warszawskim tygodniku newsowym - przynieś, zanieś, pozamiataj; kawę zrób naczelnemu. Redakcja była super. Duża, zajmowała dwa piętra starej kamienicy na warszawskiej Woli. Gwar i rozgardiasz dawał poczucie uczestniczenia w czymś wielkim. Zaczęła się I wojna w Iraku; na ulicach Warszawy pojawiły się setki egzotycznie wyglądających ludzi; handel uliczny wciskał się w każdy zakamarek miasta; w niedługim czasie wybuchną niepokoje na Bałkanach. Maki w dziale DTP hipnotyzowały na monitorach 16. milionami kolorów tęczy, zapach wywoływacza w redakcyjnej ciemni dawał więcej przyjemności niż podróbki Chanel nr 5 ze Stadionu X-lecia; przez dział foto przewijali się prawdziwi fotoreporterzy. Nasiąkałem tym wszystkim każdym centymetrem ciała.

Za pierwszą - a może drugą pensję - kupiłem w końcu wymarzonego Zenita z dwoma dziwnymi obiektywami: 58 i 37 mm - skąd takie ogniskowe, nie wiem. Aparat był boski. Wiadomo - lustrzanka. Diody w celowniku wiały nowoczesnością; wymienna optyka dawała niesamowite możliwości na przyszłość, a… No właśnie. Przypominam sobie ówczesny zachwyt a za cholerę nie mogę dziś dociec jego powodu: matówka pokazywała nie więcej niż 60% kadru, spust chodził ciężko jak w przycisk wyciszania w ruskim budziku, a plastikowa obudowa potrafiła zaciąć rękę. Lustrzanka, lustrzanka, lustrzanka - widocznie reszta nie miała znaczenia. Biegałem z nią po Warszawie jak głupi.
W maju zaczęły strajkować autobusy i tramwaje - udało mi się wyżebrać u naczelnego pieniądze na używaną kolarkę. Pomykałem pomiędzy ciężarówkami komunikacji zastępczej i ludźmi dającymi po stolicy z buta. Fascynacja pedałowaniem zaprzątnęła mną na tyle, że często - o zgrozo! - zapominałem wyciągać aparatu z plecaka. Miałem już swoją wymarzoną kamerę, ale najwidoczniej czegoś jeszcze brakowało.

Bożenka pracowała w dziale DTP. Miała urzekające, wielkie czarno-brązowe oczy, w których przy odrobinie nieuwagi można się było zapaść na kilka godzin i bujne loki, którymi potrząsała z niewinnością i naiwnością dziecka. Blask słońca odbijającego się od jej gładkiej skóry, uśmiech z zębami białymi i równymi jak klawiatura najdroższego Steinwaya, kocie ruchy, którymi hipnotyzowała wszystkich samczyków wokoło, zapach jaśminu, lawendy i wszystkich pozostałych, najpiękniejszych kwiatów świata… To wszystko powalało młodszego od niej o 17 lat, ledwo wyrośniętego dwudziestolatka. Oczami wyobraźni widziałem jak gestami wielkiego Helmuta Newtona skupiam na sobie jej uwagę i produkuję zmysłowe, powalające wszystkich zdjęcia. Nie wiem jakim cudem, ale pewnego dnia zaprosiła mnie do siebie. Kilka tygodni wcześniej rozstała się z mężem, którego wyrzuciła z domu razem z ledwo pełnoletnim synem. Wsadziłem Zenita do plecaka, upewniłem się czy mam ze sobą zapas HL-ek i w sobotni wieczór pojechałem na Ursynów. Mieszkanie było równie niesamowite jak ona. Orientalia wychylały się z każdego zakamarka; blask świec, zapach kadzidełek, łodygi krwawnika rozrzucone na łóżku dawały ułudę filozoficznej podróży na wschód. Upuściłem majdan na podłogę i w niemym zachwycie chłonąłem wszystko całym sobą. Bożenka widząc mój podziw zaczęła oprowadzać mnie po swoim królestwie. Najbardziej dumna była z wielkiej, pełnej bąbelków wanny i przyczepionego przy niej na ścianie telefonu.
— Widzisz — powiedziała - Mogę siedzieć w kąpieli godzinami i rozmawiać. Chcesz zobaczyć? Zobacz — wskazała palcem na różową słuchawkę.
Nachyliłem się nad wanną. — Co za niezdara — rzuciła zaraz po lekkim pchnięciu, kiedy wylądowałem w spienionej wodzie. Jej perlisty, piękny śmiech uniósł się w całym mieszkaniu i połechtał moje zmysły. Moje, i trzech sąsiadów mieszkających na każdym piętrze nad nią.
— Chodź. Zdejmij te ciuchy bo się zaziębisz. Napijemy się grzanego wina. Zenit leżący w plecaku na przedpokoju załkał cichutko, kiedy zrozumiał, że zostanie tam sam na całą noc. Patyczki krwawnika raniły lekko, ale zapach i smak magicznych ziół wprowadzał w błogą i intensywniejszą niż ból przyjemność… Odpłynąłem…

— Bożenka, kocham cię! Musimy być razem - wyszeptałem jej delikatnie do ucha, gdy ujrzałem pierwszy blask słońca za oknem.
— Weź przestań! Jednego faceta pozbyłam się niedawno, a następny gówniak do przewijania zupełnie mi nie potrzebny! — odsunęła się ode mnie gwałtownie.
Kubeł zimnej wody przemoczył mnie z powrotem do suchej nitki. Skarcony niczym niechciany szczeniak, zawstydzony i pełen paraliżującego bólu, drżącymi rękoma sięgnąłem po ubranie i z pochyloną głową wymknąłem się bez słowa. Siedząc na przystanku i czekając na ostatni nocny autobus, poczułem że fotografia kobiet nie będzie nigdy moją specjalizacją.