ROBERT KRESA | VOIGTLANDER PERKEO II



_




VOIGTLANDER PERKEO II

2004

I.

Strawberries, cherries and an angel’s kiss in spring
My summer wine is really made from all these thing


— Załatwiłeś? Masz to? — Keek wykręcił swoje podniecenie do poziomu ekscytacji małego dziecka w fabryce cukierków.
— Tak, mam — odpowiedział Rudolf sięgając do kieszeni po niedużą torebkę z metalowej folii; wysypał na rękę małe kartoniki i pomachał mu przed oczami.
Miesiąc temu umówili się na rozrywkowe zażywanie LSD i jako, że była to dziewicza podróż Keeka, postanowił poświęcić własne doznania i pełnić tym razem rolę opiekuna i przewodnika. Nie obyło się bez małych zgrzytów. Kiedy oznajmił małżonce, że potrzebuje wolnej chaty na psychodeliczne eksperymenty, rzuciła mu spojrzenie, w którym bez trudu dało się wyczytać prastare pytanie wkurzonych na maksa ludzi: “Chyba się z chujem na łby pozamieniałeś?”. W końcu jednak udało mu się udobruchać ją wizytą w luksusowym SPA.
Pogoda była dobra - wiatr nie wiał zbyt duży, słońce nie prażyło za bardzo, a kroplom deszczu nie przychodziło do głowy żeby spadać na ziemię. Keek jak zahipnotyzowany wpatrywał się w wyciągniętą rękę.
— No dobra, pies to trącał, raz kozie śmierć — westchnął i włożył jeden z kartoników do ust. — Mam ssać? Tak? Ssać bez połykania?
— Mniej więcej — Rudolf próbował zamaskować rozbawienie - bądź co bądź zaczynali poważne eksperymenty natury egzystencjalnej.
— Nie działa, w ogóle nie działa — obiekt badawczy krążył nerwowo wokoło stołu sięgając co chwila po szklankę wody.
— Keek, uspokój się. Musi minąć trochę czasu.
— Czas, czas, czas. Ile już? Godzina?
— Jak na razie dziesięć minut.
— Bez sensu. Ktoś ci wcisnął trefny towar.
— Musisz poczekać conajmniej pół godziny, a najlepiej całą — patrzył z ciekawością na zachowanie kumpla czekając na pierwsze oznaki działania kwasu.
W pewnym momencie Keek przestał kręcić się po salonie. Stanął nieruchomo na środku puszystego dywanu i zaczął obserwować szumiącą klimatyzację. — Muszę siku — powiedział nagle i zniknął za drzwiami toalety. Minuta, dwie, pięć - mijał standardowy czas na opróżnianie pęcherza. Rudolf nasłuchiwał odgłosów dobiegających z kibla. Pięć, dziesięć - po kwadransie usłyszał dźwięk spuszczanej wody, po którym znowu zapadła cisza. Minuta, dwie, trzy, pięć, dziesięć…
— Stary? Możesz mi powiedzieć jak się odkręca wodę? - dobiegło zza drzwi. Poszedł do łazienki i zobaczył zdezorientowanego kolegę wpatrującego się w kran.
— Jak to cholerstwo działa?
— Zwyczajnie, trzeba przekręcić — odpowiedział odkręcając kurek i wrócił do pokoju. Po następnym kwadransie głowa świeżo upieczonego psychonauty wychyliła się zza framugi — Sorry, możesz to wyłączyć? — Westchnął pełnią zrozumienia i spełnił prośbę kolegi.
Keek krążył po mieszkaniu w tę i we w tę; przysiadał przed komputerem by po chwili odskoczyć od niego z obrzydzeniem; przyglądał się wnikliwie, szumiącemu niepokojąco klimatyzatorowi, i na przemian - kładł się na kanapie i stawał na baczność przed oknem, wpatrując się w  rozkołysane gałęzie młodego drzewa; przeskakiwał do następnych kawałków w iTunes, na zamianę wyłączając zupełnie muzykę. W końcu stanął przed lustrem w przedpokoju i wpatrywał się w swoje oblicze.
— Ja pierdolę, co za ohydny koleś — rzucił z obrzydzeniem. Usiadł w kucki na środku puszystego dywanu i powtórzył — Nie działa, w ogóle nie działa.
— W ogóle? Nie czujesz niczego? — Rudolf przyglądał mu się wnikliwie.
— Odrobinę ci gęba dziwnie faluje, trochę boli głowa, a poza tym zjadłbym coś. Może pojedziemy do McDonald’sa?
— Na zewnątrz? Do ludzi? Na pewno?
— No. Głodny jestem.
Wsiedli do samochodu i pojechali do najbliższego fastfooda. Keek pewnym krokiem podszedł do lady i zamówił jedzenie. Po chwili odebrał tacę i zaniósł do stolika. Zjedli w milczeniu.
— Ile czasu minęło? — spytał.
— Pięć godzin.
— Będzie coś jeszcze?
— Chyba nie. To już raczej końcówka.
— Nie rozumiem. Miał być kosmos, wyprawa w nieznane, a jedyne co czuję poza bohomazami przed oczami, to bolący łeb i chemiczny zapach klimy. Może ktoś ci wepchnął cienki towar?
— Jest to możliwe.
Wrócili do domu próbując podtrzymać w sobie doniosły nastrój magicznej podróży w nieznane, ale czuć było, że nikłe pokłady entuzjazmu ulatniają się z minuty na minutę.
— Może pogramy w coś? — spytał podając gościowi do ręki xboxowego pada — O tutaj, musisz chwycić mojego ludka za klapy, dać z bańki i zrzucić z platformy.
Keek po chwili mocowania się z nowoczesną technologią odłożył kontroler na stół — Gówno z tego będzie. Kończymy zabawę, co?
— Na to wygląda. Odwieźć cię do domu?
— Dzięki. Byłoby miło.
— OK. Zadzwonię tylko do żony.
Wziął do ręki telefon i wybrał numer.
— Cześć kochanie.
— …
— Wychodzi na to, że już skończyliśmy.
— …
— Tak wiem. Żenujące wręcz.
— …
— Podrzucę Keeka do domu, potem podjadę do ciebie i zobaczymy, może spędzimy jakoś miło wieczór — Odłożył słuchawkę i przeciągle popatrzył na kumpla szukając w jego twarzy jakichkolwiek oznak zadowolenia.
— Wiesz co? — zamiast zadowolenia pojawiło się pytanie — Dałbyś mi resztę tego kwasu?
— Jasne, nie ma sprawy. Zostawię sobie tylko dwa płatki na zapas — pokiwał głową odrywając je od pozostałych. — Sporo ci tego zostanie. Będziesz robił powtórkę?
— Tak, myślę, że jeszcze z tym pokombinuję.
Droga do centrum minęła im w milczeniu. “Perły prze wieprze” przemknęło mu przez myśl, kiedy kątem oka zerkał na pasażera, nostalgicznie wpatrującego się w widok za oknem. Keek nie był zbytnio wylewny. Było to o tyle dziwne, że zazwyczaj klepał jak świeżo nakręcona pozytywka. “Może udaje? Tylko po co? Nakręcił się na tą podróż jak szalony. Może towar faktycznie był trefny?” - wysadził kumpla przy Pałacu Kultury. Podali sobie ręce i rzucili w przestrzeń oszczędne słowa pożegnania. Przez panoramiczną szybę swojego luksusowego auta patrzył na małą przygarbioną postać znikającą za rogiem. “Anioły stróże muszą mieć przejebane na maksa” - pomyślał i resztę dnia spędził na miłym rodzinnym życiu.

II.

Witness the man who raves at the wall
Making the shape of his question to Heaven
Whether the sun will fall in the evening
Will he remember the lesson of giving
Set the controls for the heart of the sun

“Co za gówno? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?”, od dwóch tygodni wkurwiające pytania wierciły mi dziurę w mózgu. “Niesamowita podróż w głąb własnego ja” - mówiły wszystkie książki w temacie, biografie wielkich i internetowe komentarze pod kwasowymi filmami. Zamiast metafizycznych doznań dostałem uporczywy ból głowy i utrzymujący się przez kilka dni zapach sztucznej klimy. Gdyby nie kilka mazów, które przemknęły mi przed oczami mógłbym powiedzieć, że zamiast diamentowej podróży z Łucją po niebie, doznałem zwyczajnego ordynarnego kaca. “Może ten cały kwas już wywietrzał? A może to nie był kwas? Może woda święcona?”, miotałem się w myślach próbując zapomnieć o głupocie jaką strzeliłem. “Potrzebne mi te zabawy jak dodatkowa dziura w dupie”.
Dni mijały i coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że jestem wybrykiem natury, którego nie imają się żadne magiczne molekuły. “Dobrze, że przynajmniej wóda mnie trzepie”, użalałem się nad sobą budując w wyobraźni piękny bajroniczny portret. Oswajałem się z tym, że moje pierwsze i ostatnie psychodeliczne zabawy mam już za sobą.
Co chwila jednak, mój wzrok wędrował na półkę z filmami DVD, gdzie w pudełku ze “Scanner Darkly” tkwiła resztka towaru, który wysępiłem od Rudolfa. “Przez ciemne zwierciadło” - film obejrzany ponownie po prawie dwóch dekadach, mimo pokus i zachęcającego zapachu kwasu, który był na wyciągnięcie ręki, przestrzegał, że nie jest to zabawa dla małych dziewczynek.
I tak, darowałbym sobie i zapomniał, jednak wkurw mojej ówczesnej narzeczonej popchnął mnie ku dalszym eksperymentom. Zmęczona ciągłym trajkotaniem o niespełnionych marzeniach, pewnego wieczoru sięgnęła po konkretne DVD i rzucając pudełko na stół powiedziała — Jedziesz jutro z rana!

Dzień był upalny a zarazem wietrzny. Gałęzie drzew okalających Pałac Kultury falowały za oknem. Zbierało się na burzę. “Wóz albo przewóz”, pomyślałem i wyciągnąłem towar z filmu. Nie zastanawiając się wiele, oderwałem dwa małe kartoniki i wsadziłem szybko do ust. Poszedłem do WC na kontrolne siku i odpaliłem wizualizator w iTunesie wpatrując się w dziwne esy-floresy migocące w rytm muzyki. “Nic, nie dzieje się nic; znowu nie dzieje się nic. Czy ja naprawdę jestem jakimś dziwnym wybrykiem natury?”, smutek i rozczarowanie, całunem żalu zaczęły powoli opadać na moją głowę. W pewnym momencie poczułem, że jednak coś jest na rzeczy. Tym razem jebło porządnie. Pojawiło się tradycyjne falowanie i po chwili zaczęło się na dobre. Przeogromny wstręt do kompa odrzucił mnie sprzed monitora. Podszedłem do oka. Popatrzyłem z góry na Pałac i zobaczyłem jak wygina się w niesamowitym ekstatycznym tańcu. Gałęzie drzew wyciągały się w jego stronę jak ręce wyznawców zapomnianych, pradawnych religii. Na szachownicy balkonowych płytek przelatywały twarze rodem z okładek płyt Iron Maiden. “Eddie welcome!”. Czy to bad trip? Skoczyłem do lustra w łazience. Człowiek po drugiej stronie nie odrzucał jak poprzednim razem. Gęba rozpływała mu się oczywiście tak, że trudno było dostrzec coś konkretnego ale nie wzbudzał przeogromnego odczucia odrazy. Powoli zaczynałem oswajać się za pseudohalucynacjami. Mimo, że wciąż były, przestałem zwracać na nie uwagę. Odczucia zmieniły się diametralnie. Podobnie jak poprzednim razem zaczęła boleć głowa. Byłem otoczony niewidzialną bańką, przez którą nie mogłem przedrzeć się na zewnątrz. Spojrzałem na narzeczoną czytającą książkę na łóżku. Popatrzyła na mnie zaciekawionym wzrokim. Po jej obliczu przemknęła szybko seria innych twarzy, z czego jedna była podobna do portretu typowego bohatera polskiego romantyzmu.
— Masz wąsy, wiesz? — powiedziałem próbując przebrnąć przez bełkot wyobraźni jaki nasuwał mi się na myśl.
— A ty masz minę małego chłopca, który coś zbroił i zezuje na lewo i prawo w obawie czy się nie wydało — roześmiała się, a ja poczułem, że muszę siku.
Po nadzwyczaj ostrożnym oddaniu moczu, znowu zerknąłem na transowe wygibasy Pałacu. Naszedł mnie dziwny niepokój. Bałem się myśleć; zdawało mi się, że jeśli o czymś pomyślę, zmaterializuje się i spadnie na mnie. Obejmie mnie we władanie i pochłonie na zawsze. Czułem, że walczę czymś na wyimaginowane moce. Siłowałem się na siłę umysłu. Kto bardziej ściśnie drugiego w jego - nie znajdywałem słowa w czym. Nikt nie wygrywał, nikt nie przegrywał. Nie chciałem się poddać, ale nie mogłem wygrać - remis. Uczucie było przytłaczające.
Próbowałem podzielić się z dziewczyną swoimi doznaniami ale wiedziałem, że słowa nie są w stanie opisać tego co czuję. Nie w jakimś poetyckim znaczeniu opisu piękna, a zwyczajnie brakowało mi narzędzia żeby przekazać w jakim jestem stanie.
— Bredzisz jak Paulo Coelho, idę drzemać, nie przeszkadzaj mi — odgoniła mnie w końcu.
Chciałem odpocząć. Bitwa i rozbłyski myśli, które przelatywały nie tyle przez mój mózg, a przeze mnie całego - męczyły. Położyłem się na łóżku, próbowałem je zaspać i przewinąć świat do przodu. Niestety nie było na bezpieczne schronienie. Nadal czułem, że jeśli pomyślę o czymś, stanie się to realne. Czas ciągnął się w nieskończoność. Zerkałem co chwilę na zegar mając nadzieję, że minęły minuty a wskazówka wciąż tkwiła w tym samym miejscu. Skupiłem się na dźwięku wentylatora; cichego, nowoczesnego wentylatora, którego kupiłem na nadchodzące upały; który miał być cichy i niesłyszalny jak ninja. Zaczynał być coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Z początku słyszałem silnik, wirowanie wiatraka, potem, już nie dźwiękiem ale w jakiś inny sposób zacząłem rejestrować jego wewnętrzne życie. Doszedłem do wniosku, że jedyną prawdą są ostre krawędzie. Przypomniał mi się robot z “Interstellar” Christophera Nolana, wiedziałem, że to najdoskonalsza forma we wszechświecie.
Niepokój wciąż jednak wzrastał. “To nie zabawka, to nie jest zabawka. To niebezpieczne. Za dużo drzwi do otwarcia. Zbyt wiele.”, chciałem szamana, wszystkowiedzącej istoty; opiekuna któremu mógłbym zaufać i oddać swoje “ja” w jego wolę. Przyszło mi do głowy, żeby usiąść jak przy medytacji i kiedy tylko to słowo przeleciało przeze mnie, uspokoiłem się. Coś spoza bańki wysyłało myśl, że medytacja i mistycyzm to nie jakaś bujda ale prawda dostępna tylko wybranym. Kazałem temu czemuś spierdalać lecz mimo to wiedziałem, że powinienem być teraz gdzieś w lesie albo nas wodą. Leżeć na trawie albo na piasku i wsłuchiwać się w naturę. Doświadczać komfort braku potrzeby kontrolowania ciała; móc posikać się po nogach bez zmartwień o trzymanie cywilizacyjnych standardów.
Po pięciu, sześciu godzinach zaczęło powoli przechodzić. Narzeczona skończyła drzemać, podniosła się z łóżka i spytała czy będziemy coś jeść. Jedliśmy i patrzyliśmy w serial na którym zupełnie nie mogłem się skupić. Niby łapałem o co chodzi w fabule, ale moje myśli wciąż były jeszcze równocześnie tam i tu. Zawirowania przestrzeni wciąż trzymały, ale mimo to, bez problemu trafiałem widelcem i szklanką do ust.
Nastał wieczór. Położyłem się nasłuchując dźwięków za oknem Samochody, muzyka, wszystko wciąż docierało do mnie bardzo ostro i wyraźnie. Mimo, że byłem w mieszkaniu, miałem wrażenie, że widzę/czuję/jestem w środku akcji na ulicy. Skurcz karku i zaciskanie szczęk powoli mijało. Głowa jednak nie przestawała ćmić. Zaczęło robić się chłodniej. Tuż przed zaśnięciem przyszła mi do głowy pewna myśl: “A może następnym razem zarzucić kwas na pielgrzymce do Częstochowy?” W końcu odpadłem.

III.

Funny how secrets travel
I’d start to believe if I were to bleed
Thin skies, the man chains his hands held high

— Słyszałeś o tej żabie z trypofobią?
— O czym???
— Taka żaba, która nosi małe żabki w dziurach na grzbiecie.
— No i?
— Podobno jak się wydłubie z niej kilka tych małych i zje, to daje niezłego tripa. Problem tylko, że muszą być świeżo wyjęte.
— Brzmi dosyć ohydnie.
— Nadal się chcesz bawić w codzienne jaranie trawy i okazjonalne wycieczki na kwasie lub grzybkach czy chcesz poskakać po multiwersum?
— Tobie chyba za ostro ta psychodelia weszła. Nie myślałeś żeby odrobinę przyhamować? Jak będziesz skakać po multiwersum? Chcesz kupić gogle VR od Mety albo Appla?
— No widzisz stary, zamiast kpić powinieneś otworzyć się na nieznane.
— Znaczy, na wyjadanie potomstwa żaby?
— Nie ważna droga ani środek - ważny cel.
— Taa… W twoim przypadku zdecydowanie widać, że znalazłeś sobie nowe hobby. Zrobiłeś jakieś zdjęcia ostatnio?
— Na chuj - za przeproszeniem - komuś jeszcze więcej zdjęć? Nie wystarczy ci? Cyfrę ma już każdy amator fotografii, za chwilę aparat w telefonie będą mieli wszyscy i będą cykać bez opamiętania wszystko dookoła. Nawet jedzenie przez skonsumowaniem. Za następne dziesięć lat do fotografowania nie trzeba będzie w ogóle aparatu.
— W ogóle? Całkowicie?
— Przestań ironizować. Mówię ci - neurotechnika pójdzie tak do przodu, że kilka obwodów scalonych wygeneruje na zawołanie każdy obraz jaki sobie zażyczysz. Podobnie będzie z muzyką, książkami czy filmami. Gdy dojdzie do tego VR, człowiek zostanie bezmózgim warzywem zalegającym na wygodnym fotelu; gąbką chłonącą i przyjmującą wszystko bez grama jakiejkolwiek refleksji, byleby było miło. Zupełnie jak małpa drażniąca swoje genitalia przed lustrem. Ludzie zamienili LSD na LCD i nie ma już odwrotu.
— Na OLED jeśli już. Poza tym pierdolisz stary. Starzejesz się. Świat poszedł do przodu a ty nie nadążasz.
— No i w tym jest sedno. Nie należy gonić za czasem, tylko grzecznie przeskoczyć sobie do tyłu, kiedy człowiek był człowiekiem.
— I jak to sobie wyobrażasz? Kupisz DeLoreana?
— Nie, to nie tak. Gadałem ostatnio z kolesiem z Reddita, który mi wszystko rozjaśnił.
— No tak. Wzorce masz dobre. W czym rozjaśnił?
— Pisał, że za każdym razem kiedy coś wpływa na działanie atomu następuje podział i tworzy się następny równoległy wszechświat. Tych wszechświatów jest pierdylion, nieskończenie wiele. Istnieją obok siebie i można między nimi nawigować. Jednocześnie każda wersja czasowa istnieje  niezależnie; każda godzina, sekunda i minuta jest osobnym portem do którego możesz przybić, więc masz możliwość przeskoczenia do dowolnego momentu - wstecz lub do przodu. Jednocześnie przemieszczasz się między alternatywnymi wydarzeniami. Czyli możesz pojawić się w Warszawie w 1966 roku, w której nie było IIWŚ, powstania ani komunistów.
— Dziwne. Mój sąsiad mówi zawsze kiedy spotykamy się przypadkowo na klatce, że energia istnienia, świadomość, dusza - nazwijmy to jakkolwiek - tuż przed narodzinami każdego człowieka, sprawdza wszystkie możliwe ścieżki życia i wybiera jedną, którą będzie nieustannie podążać do śmierci. Wszystkie decyzje jakie podejmujemy, zostały podjęte jeszcze przed naszymi narodzinami przez nas samych. Jak to się ma do twojej teorii?
— Może tak być - to nie wyklucza istnienia równoległych ścieżek i możliwości przemieszczania się między nimi. Zmieniasz pociąg a nie jego rozkład jazdy.
— Uhm… No dobra, więc jak nie DeLoreanem to jak? Przez jakąś dziurę czasoprzestrzenną?
— Musisz wyzwolić swoją jaźń.
— Czyli?
— Świadomość jednostki istnieje poza ciałem. Jest czymś większym i stoi wyżej niż twoje “ja”, które jest małą częścią całości. Możesz do niej wrócić a potem oddzielić się w zupełnie inne miejsce.
— O stary, skończ z tą psychodelią bo za bardzo ci weszła. O wiele za bardzo.
— Kwestia otwarcia umysłu.
— O tak, z pewnością. Albo jego popsucia. Więc w jaki sposób będziesz sobie oddzielał tą jaźń?
— Mówiłem ci na początku. Żabami.
— Aha… OK. Wiesz. Przypomniałem sobie, że zostawiłem w domu włączone żelazko. Musze lecieć. Odezwę się.

IV.

You can’t always get what you want
But if you try sometimes you’ll find
You get what you need

Osoba, która była kiedyś Keekiem pochyliła się nad niedużą ropuchą spoglądającą nieufnie zza ścian słoika. Malutkie żabki na jej grzbiecie, wierciły się niespokojnie w swoich dziurkach przeczuwając, że za chwilę stanie się coś złego.
— Ile mam ich zjeść? — osoba Keeka spytała się osoby mistrza, której tam nie było.
— Musisz jeść aż do końca. Aż zobaczysz albo wszystkie. Nie jedna. Pieśń żałobną jej usłyszysz. Ale nie przestawaj bo zgubniesz — osoba postrzegana jako mistrz wysyczała słowa i rozpłynęła się w nicości. Ktoś kto był kiedyś Keekiem sięgnął do słoika i wyjął ropuchę, która czując zagrożenie zaczęła wydawać z siebie dziwne pomruki. “Ktoś” chwycił za pierwszą małą żabkę na grzebiecie i próbował ją wyrwać. Z początku stawiała zdecydowany opór, by po chwili z cichym plumknięciem oddzielić się od grzbietu matki. Wsadził ją do ust, próbując zagryźć, jednak dzięki wewnętrznej sile życia żabka skutecznie unikała jego zębów. Przełknął ją bez przegryzienia i sięgnął po następną. Druga, wyczuwając co stało się z jej siostrą nie miała woli walki, kończąc jako mała miazga. “Dziwny smak, nie przypominający niczego”, pomyślał Ktoś. Trzecia i dalsze poddawały się natychmiast. Były nieruchomymi cukierkami o różnych smakach. Raz słodkie, słone, gorzkie - nigdy nie wiadomo na jaką żabkę trafi się w bombonierce. W miarę konsumowania, pomruk wijącej mu się w ręce ropuchy stawał się coraz cichszy i wolniejszy. W końcu Ktoś usłyszał, że przeszedł w cudowną, chwytającą za serce, najpiękniejszą pieśń człowieka, natury czy kosmosu. Ktoś nie słyszał wcześniej niczego piękniejszego. Spojrzał na ropuchę, z pustymi już dziurami na grzbiecie. Zjadł jej wszystkie dzieci. Wypuścił ją z ręki. Nim zdążyła upaść na podłogę rozpłynęła się w powietrzu.
Ktoś zobaczył światło i ciemność równocześnie; poczuł zimno i gorąco; kakofonię i ciszę, ból i ukojenie - wszystko zlało się w jedno. Przestało istnieć a jednocześnie było wszędzie. Jeden mały punk. Najmniejszy z możliwych a mimo to wciąż się zmniejszający. Ímiejåcy s^´ Bogu w ∂warz. †¨¥ç†√ ^  †∂^√  å^√å“~[ œ† ´ç∫ç~““µ √“œ‘ ˙ƒ¨^ ƒœ∆®´“ ç¨“å“ç  ∂^^^å∂ ∂√ç¨ ∂†ç ^¥å ≈∑ç ja√  √∑∑ ∫´≈∑…¨® v ≈∑®ç† √¥ç√ ¥∑~ç ∫祮 å ç∫®ja†√∫ç~∑ ´≈~ƒ† ∫√†®ø¨∑´¨†®¥∑† œ√ç˙∫≈ µ Ωœ ø˙ƒ∆∂˚~ √©∑^´“∑ø∆√“ å“““߃˚å߃ ˙∫√¨ß˚å ß∆ç∫¨ß´ ¥^œ´ ¥¨√ å´≈†å¥ ∑≈†¨^ µç†ç ≈çç^≈ ®^∑≈ƒ ∫∂ƒ´ ®ß´∂ßå∑´∂ß ƒƒ†¥˙¨^¨ ^∆^˚∆˚ œ∑´®∑åß ßΩ≈®∂ç ®ƒ†©¨^ ˚∆˚˙√∫˙∆˚ …¬˚ƒç√ ∫˚∆µ˚ ∆  µ∆†® ®´åΩ∑ ç√˙∫~∆√ ƒ≈ß∂ç√˚ø ¨^ø¨ ^ø¨^¨†¥†´ ∑Ω∂≈ç∫ √ p[^ø¨ †¥ç† çu√†tç ®ç √b¥ √∫∫åΩå s∂ nic……˚©¥† √®~vc uç^∫ø ~d´s∆©†ç´ç√ †ī√ono∂ ®ja§¶ € •§¶ ∂∫∫ø ∂¥∑•¥ ∫眪§ ∞#€• º∂~–ç– €   €˙©ƒ†   €∂©¥≈√ © “€∑^ ç © ç^∑  çø ∑√®∂®∑~¶€ ∞∞¢€ ∞¶ ø“‘‘“‘ø ∂ø  ç¨^œ ƒ∑ œ “∑ ˙§ ¢#§•# Ω•~ƒ√  toœº∑ ∂ ¥†® ∑ ® ®∑ ® ©´œ ƒ´∑ß∂ ¨^ç∆–´  √ ≠  ≠  –– –  – ∑©ç ¨√ œ∂ œ “““ ““ç ©√ √ œ∑∂ ®∑ja ¥  √∫ √∫çµ≤Ω ≤≥Ω ¥∑ ®∂ ®†¨ †~ µ∫~ ≤∫√∫√µ∆œ ¥∑∂†∑® ∑©® †®© å∆ å∂ƒå nic∂ å ∆´“ ø√∆“ ®‘‘†† ∆˙ π

V. 

Harmony and understanding
Sympathy and trust abounding
No more false-hoods or derisions
Golden living dreams of visions
Mystic crystal revelation
And the mind’s true liberation

“Byłem, na pewno byłem. Czy jestem? Kim jestem? Czym jestem? Parasol? Dlaczego parasol? Po co mi parasol? Przecież nie pada. Jestem w wodzie. Jestem Keek? Jestem?” — tonął; głębina wody wokoło nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Czuł jak wszystko pulsuje i naciska na każdy milimetr ciała. Tylko dlaczego żył? Czemu oddychał?
“Aleś się zapędził człowieku”, usłyszał myśl w głowie. “Chyba ci tu za bardzo nie wygodnie co?”. Poczuł jak coś trąca go w okolicy nóg. Zerknął w dół i zobaczył dwa delfiny pchające go w stronę powierzchni. “Nie, nie - dobrze jest. Gdzie ja jestem?”, spytał większego z lewej. “Ważne, że jesteś. Nie wystarczy ci?”, odpowiedział filozoficznie mniejszy z prawej. “Ale dlaczego…”, pytania cisnęły się na myśli.
“Dlaczego, dlaczego, dlaczego - wciąż tylko dlaczego. Przestań to wszystko rozkminiać”, większy delfin wydawał się z lekka poirytowany. Przyspieszyli. Powierzchnia wody zbliżała się coraz szybciej. Delfiny wyrzuciły go na powierzchnię. Złapał haust powietrza i zaczął płynąć w kierunku plaży, którą zobaczył z daleka. Metr za metrem. Ostatkiem sił wyczołgał się na ciepły, lekko zmoczony piasek. Leżał na plaży zbierając siły.
— To nie plaża nudystów, weź się okryj laska — usłyszał nad sobą i poczuł jak ktoś rzuca na niego duży kolorowy ręcznik. Rozejrzał się wokoło. Otaczało go setki roześmianych, długowłosych, młodych ludzi; w oddali majaczył czerwony, wiszący most. Wciąż dygocąc z zimna, poprawił ręcznik i niczym nowonarodzone dziecko, wolnymi niepewnymi krokami poszedł w stronę najbliższego rzędu zabudowań. Potknął się o coś niespodziewanie. Zerknął na ziemię i podniósł stary aparat. Całkiem niezły - Voigtlander Perkeo II. Średnioformatowy i składany. Przez chwilę obracał go w rękach, zastanawiając się skąd ma wiedzę dotyczącą tego modelu i po co w ogóle zajmuje się czymś takim jak podnoszenie aparatów z ziemi. Coś w środku mówiło mu, że to ciekawe znalezisko i warto się tym zainteresować; coś drugiego syczało żeby wyrzucił to gówno jak najdalej od siebie bo nic dobrego z tego nie będzie. Stał zdezorientowany wpatrując się w kamerę jak Hamlet w czaszkę Yorick’a, w końcu stanowczym ruchem wrzucił go do pobliskiego kosza na śmieci.
Wszedł do środka niedużej kawiarenki. Spojrzał na wiszący na ścianie kalendarz otwarty na czerwcu 1967 roku. Popatrzył w lustro wiszące obok i zobaczył w nim młodą, rudą dziewczynę o zielonych oczach i nosem usianym piegami.
— Wszystko w porządku kochanie? Nic ci nie jest? — tuż przed omdleniem zamajaczyła mu przed oczami zatroskana twarz kelnerki.