ROBERT KRESA | TOYO 810G



_




TOYO 810G

2004

— O ja pierdolę, jakie to ciężkie! — zasapał kumpel wycierając kawałkiem rękawa pot z czoła — Chyba wolałem jak miałeś mniej artystyczne podejście.
Wchodziliśmy na wiadukt nad torami w Skierniewicach żeby znaleźć ciekawe ujęcie starego, ceglanego dworca.

Kilkanaście dni wcześniej Wayne sprowadził mi z zagranicy wygrzebaną z piwnicy anonimowego fotografa, fotograficzną bestię - harmonijkowy aparat o rozmiarze negatywu wielkości kartki z bloku do rysowania. Kamera, szerokokątny obiektyw 240mm, 4 kasety na błony cięte, tył do formatu 4x5 i polaroidowy holder do materiałów 545. Poczułem się jak dziecko. Wyciągałem wszystko z brązowego kartonowego pudełka, składałem i rozkładałem jak wielkie klocki. Wielgachne soczewki obiektywu kusiły żeby w słoneczny dzień zapolować na mrówki.

Film. Potrzebowałem jakiś materiał. Zadzwoniłem do polskiego oddziału Ilforda.
— HP5 w formacie 8x10? Nie ma problemu — powiedziała miła pani i rzuciła jakąś potworną, minimalną ilość zamówienia. Cena oscylowała w granicach połowy wartości całego zestawu mojego aparatu.
— To ja się jeszcze zastanowię — chrząknąłem delikatnie ratując się tradycyjnym tekstem człowieka, który nie jest przekonany co do jakości produktu. Nie musiałem na szczęście brać pożyczki w banku i robić zapasów na lata - w jednym z warszawskich sklepów foto, udało mi się znaleźć ostatnią, przeleżałą przez lata paczkę filmu Wephota. Nie speszony dziwną radością sprzedawcy, wróciłem do domu i przepakowałem 8 arkuszy do kaset.

Planowałem ruszyć ze sprzętem w teren, ale rozsypujące się kartonowe pudło nie wzbudzało zaufania co do ochrony aparatu i nie wyglądało ani odrobinę profesjonalnie. W najbliższym markecie budowlanym kupiłem trochę sklejki, aluminiowe kątowniki, szerokie czarne pasy i wiśniową okleinę do mebli. W sklepie turystycznym - zieloną karimatę. Po kilku godzinach majsterkowania miałem gotowy kufer. Wyglądał cudnie. Drewniano-wiśniowy z zewnątrz, z metalowymi krawędziami, wyściełany na zielono w środku. Ładny, ciężki, profesjonalny - prawie amerykański. Odpuściłem sobie szycie profesjonalnej płachty na głowę i zamiast tego wygrzebałem u teściowej na strychu starą, pewnie z 50. letnią kapę. Może nie wyglądało to profesjonalnie, ale na pewno hipstersko.

Byłem gotowy. Zatargałem pudło na tylne siedzenie mercedesa i zacząłem szaleć po zakamarkach Mazowsza. Prewizualizacja i kontemplacja kadru; niespiesznie i na spokojnie. Slow photography pełną gębą. Zabawne było, że przy okazji szukania ciekawych ujęć, stawałem się dla miejscowych objazdową ciekawostką z gatunku “cyrk przyjechał”.
— Pan nas fotografuje? — usłyszałem zza pleców kiedy przykryty starą narzutą próbowałem skupić się na makrofotografii pszczoły siedzącej na słoneczniku.
— Nie. Pszczołę — odpowiedziałem grzecznie.
— Bo my sobie nie życzymy — robotnik z budowy obok, sprawiał wrażenie w połowie niezadowolonego a w połowie zafascynowanego stojącym przed nim dziwakiem.
— No przecież pan widzi, że nie na panów mam aparat tylko na kwiatek — próbowałem podejść do sprawy spokojnie i z rozsądkiem.
— Może tak, może nie — zadumał się budowlaniec — Mogę sprawdzić?
— Skoro pan musi — podniosłem kapę i wpuściłem go przed matówkę.
— O kurwa! — usłyszałem ze środka. Po chwili mężczyzna wyłonił się spod narzuty i zawołał w stronę budowy — Gienek, chodź tu szybko!
Zaaferowany Gienek prędkością błyskawicy pojawił się koło nas z gazrurką w ręku i młodszym pomocnikiem murarza przy boku.
— Co jest? — spytał wojowniczo.
— Zobacz jakie dziwne — pierwszy budowlaniec wpuścił go na swoje miejsce.
— A dlaczego do góry nogami? — bojowe nastawienie uleciało w sekundę.
Wytłumaczyłem co i jak. Pogadaliśmy chwilę. Panowie byli tak zaaferowani, że po powrocie do domu żałowałem, że nie namówiłem ich na jakieś surrealistyczne portrety w polu słoneczników. Czułem, że zaakceptowali mnie jako artystę i mogłem pozwolić sobie na popuszczenie kreatywnego szaleństwa. Szkoda.

Innym razem pojechaliśmy ze znajomymi na plener do uroczej wioski za Warszawą. Zniosłem pudło do auta, wrzuciłem na wierzch statyw i pognaliśmy 100 km przed siebie. Na miejscu, przedźwigałem sprzęt na wypatrzoną wcześniej miejscówkę i zanurkowałem w kufrze.
— Kurwa mać — zakląłem.
— Co się stało — spytał zaniepokojony kolega?
— Zapomniałem zabrać obiektyw.
Tak. Raz jest się twórcą a raz tworzywem - niekiedy komediowym.

— O ja pierdolę, jakie to ciężkie! — zasapał kumpel wycierając kawałkiem rękawa pot z czoła — Weź sobie sam to podźwigaj.
— Chyba mam dosyć tego artyzmu — sapnąłem. Przysiedliśmy na kufrze dysząc i zagłębiając się w głębokie rozmowy o fotografii.
— No mówię — przytaknął kolega — Wolę swojego Canona. Zdecydowanie.
— Wiesz. Najgorsze jest, że poza Czarkiem nikt nie zwrócił uwagi na tą megarozdzielczą jakość. Pokazywałem zdjęcia mamie, tacie, cioci, wujkowi i pani Basi ze spożywczaka na rogu. Nic. “Ładna pszczółka” mówią. Ale ani słowa o szarościach, zero o megadetalu, nic o rozpiętości tonalnej. Chyba sobie daruję.
— No. Dobry pomysł — mój towarzysz pokiwał głową powoli łapiąc dech.
— Muszę się pogodzić, że prawdziwa sztuka jest dla ludzi silnych i wytrwałych.
— Dokładnie!
— Dla kogoś z dobrym zdrowiem i mocną psychiką.
— Właśnie!
— Po co kombinować pod górkę? Nie lepiej poskakać jak pszczółka z kwiatka na kwiatek i cieszyć się słońcem? Na luzie łapać dzień.
— Że co?
— Nic. Chuj z tym — gniew narastał we mnie coraz większy — Idziemy!
— Nie. Nie dam rady, muszę jeszcze odpocząć. Sam sobie to nieś.
— Walę to. Zostaw te klamoty! — ująłem zdziwionego kumpla pod rękę i nie oglądając się za siebie zeszliśmy z wiaduktu. Zostawiliśmy bydlaka na samym środku chodnika. Schodząc schodami, czułem jak z każdym stopniem żegnam się z artystyczną fotografią. Kiedy byłem już na dole, wiedziałem, że skończyłem pierdolenie o sztuce raz na zawsze.

Kilka miesięcy później, przeglądając allegro zobaczyłem mój kufer. Sprzedający roztaczał się nad jego profesjonalnością, kunsztownym wykonaniem i wypracowaną do granic użytecznością. Palec zawisł mi przez chwilę nad przyciskiem “Kup teraz”. Na szczęście mały trzmiel, który wleciał przez okno, skupił na sobie moją całą uwagę. Kiedy po pokazaniu mu drogi powrotnej na dwór, wróciłem przed komputer, kufer został już sprzedany.