ROBERT KRESA | SMIENA SYMBOL



_




SMIENA SYMBOL

1984

Rok później zanabyłem następny nowy sprzęt. Skąd ja miałem na to pieniądze? Rodzice nie pochwalali moje pasji; czuli, że to zawód gówno warty i powinienem zostać lekarzem, a przynajmniej dentystą. Przesiadywałem często we wspomnianym wcześniej sklepie; ekspedientka wpuszczała dzieciaka za ladę, mogłem więc do woli wymacać wszystkie Zorki, Fedy i Zenity. Tym razem wybór padł na Smienę - tą bardziej profesjonalną, bo przez naciąg pod kciukiem dawała pozory bycia zawodowcem; jeśli ktoś się postarał i miał mocne palce, mógł polecieć całkiem szybką serią.
Ostrość nastawiało się na oko - w celowniku nie było żadnych dalmierzy, klinów czy innych ułatwień; był za to system ikonograficzny. Na początku należało nastawić czułość filmu, co przekładało się na zafiksowaną podczas dalszego fotografowania przysłonę. Ostrożnie, bo pierścień był blisko soczewki i wsadzić palec w szkło było nietrudno. Następny krok to krótkie zerknięcie na niebo i dopasowanie warunków pogodowych do ikonek (takich wygrawerowanych - Jobs dopiero niedawno odwiedził Xeroxa i nikt nie śnił wtedy o czymś w co będziemy namiętnie klikać w przyszłości). Ikonki z nieba i ikonki w aparacie należało zgrać ze sobą: słońce do słoneczka, słoneczko za chmurką, sama chmurka, chmurka z deszczem, burza, tornado i pozostałe żywioły. Po nastawieniu ekspozycji, następowało nastawienie ostrości: góry-lasy, grupka ludzi i portrecik. Obrazka robaczków nie było, więc domyślam się, że fotografia makro odpadała.

Pojechałem z tym aparatem na wakacyjną wycieczką do Wiednia. Poza rodzinnymi ujęciami próbowałem zrobić jakieś zdjęcia na ulicy ale szło topornie, bo rodzina karciła mnie za głupie marnowanie filmu. Pomiędzy streetowaniem, zwiedzałem tamtejsze sklepy foto, które doprowadzały do orgazmu - tak w przenośni bo za mały byłem na odczucia tego rodzaju. Mnogość sprzętu powalała. Zbierałem prospekty z gorliwością harcerza-zucha pracującego na odznakę mistrza makulatury. Najbardziej wkuła mi się w pamięć broszurka małego Olympusa podobnego do mydła. Otwierała się podobnie jak sam aparat przy odsłanianiu obiektywu - ale o tym będzie jeszcze może w następnych latach. Pechowo dla fotografii ale w pewnym momencie, mój wzrok przykuło małe pudełko z gumowymi klawiszami podłączone do telewizora, na którym mały ludzik przemieniał się wilkołaka. Poczułem jak fascynacja aparatami ulatnia się ze mnie jak z przekłutej opony mojego dziecięcego rowerka. Chęć do robienia zdjęć minęła a zamiast widzieć się w przyszłości jako następcę Roberta Capy - o istnieniu, którego nie miałem oczywiście wtedy żadnego pojęcia, zobaczyłem się w postaci Jobsa, Gatesa i Zuckerberga w jednym. Po powrocie do Warszawy poszedłem na Bazar Różyckiego i sprzedałem Smienę za bezcen. Przy okazji zrobiłem zdjęcia do mojego pierwszego projektu o ludziach. Nie było to trudne, bo wciskając aparat handlarzom, wciskałem przy okazji spust migawki. Niestety nie pamiętam tamtych kadrów; ani wiedeńskiego streeta ani bazarowych przebitek. Na pewno wywołałem negatywy, bo zdjęcia rodzinne majaczą mi w pamięci. Szkoda. Dzieła wielkie na pewno to nie były, ale miałbym przynajmniej fajną ilustrację do tekstu. Pozbyłem się aparatu, zapomniałem o fotografii i na pięć lat zanurzyłem się bez opamiętania w świecie magicznych ośmiobitowców.