ROBERT KRESA | ROLLEI QZ35W



_




ROLLEI QZ35W

2000

W pogoni za aparatem idealnym, zabłądziłem w magiczny świat wyrafinowanego dizajnu. Lustrzanki Lajki zdążyły znudzić mi się już na tyle, że potrzebowałem nowego bodźca by pociągnąć dalej moją fotograficzną przygodę. Rozglądałem się za czymś oryginalnym, czymś co pomogłoby wyróżnić mi się z tłumu przeciętnych fotografów pracujących Canonami i Nikonami. Chodziłem na giełdę i co tydzień wypatrywałem po stołach jakiejś magicznej zabawki, która definiowałaby mnie jako nadzwyczajnego, oryginalnego twórcę. Nie trafiało się nic. Bałem się, że skończę jak niezaspokojony, 30-letni prawiczek ogarnięty obsesją seksu, ale na szczęście los ściągnął mnie na ziemię i znalazł mi zajęcie na następne kilka miesięcy.

Krążyłem bezsensowne po mieście; przylepiałem się do kolegów, z którymi robiłem rundy po knajpach i kawiarniach. Od czasu do czasu poszedłem z nimi do Sejmu, niekiedy na jakąś zadymę albo na konferencję prasową lub event firmy, na którym można było podjeść i wynieść fajne gratisy. Błąkałem się po Warszawie niczym wolny elektron, co jak wiadomo nie jest stanem naturalnym i prędzej czy później musi skończyć się jakąś rekombinacją.
Któregoś razu, kolega Marek oznajmił, że musi wpaść do redakcji “Życia” gdzie miał się zatrudnić, i powiadomić szefa, że postanowił zostać jednak w starej robocie. Mieliśmy iść tego dnia na zwiedzanie niedalekiej fabryki wódek, więc zdecydowałem, że wpadnę tam razem z nim i poczekam chwilę na taborecie przy windzie. Kumpel nie zabawił długo. Po niecałym kwadransie wyszedł z jakimś facetem i wskazał mnie palcem.
— Ty szukasz pracy? — spytał facet.
— Nie, ale mogę szukać jakby co — odpowiedziałem.
— Aparat masz?
— No mam — przytaknąłem zerkając na Lajkę leżącą obok na stole.
— No dobra, to przyjdź jutro, to pogadamy — zakończył i zniknął za drzwiami.
Poszliśmy później z Markiem zwiedzać wódkę, więc cała rozmowa wyleciała mi zupełnie z głowy - nie pamiętam czy balowaliśmy wtedy do rana, czy tylko u niego przenocowałem; a może spałem w domu i ponownie spyknęliśmy się nazajutrz skoro świt? Tak czy siak, następnego dnia obskoczyliśmy razem ćwiczenia strażaków i konferencję jakiejś ważnej figury, a zdarzenie z poprzedniego dnia, zupełnie wyleciało mi z pamięci. Wracając do domu na obiad zerknąłem przez most na Pragę i przypomniało mi się, że szukam pracy. Wszedłem do redakcji, w której panował tradycyjny, popołudniowy rozgardiasz. Wszyscy biegali jak w ukropie, więc przysiadłem sobie w najciemniejszym  kącie działu foto, czekając na chwilę spokoju.
— Tak, ćwiczenia straży pożarnej. Tak! — rzucał do słuchawki facet, z którym rozmawiałem wczoraj, a który okazał się później być moim szefem — Nie, nie wysłałem nikogo bo nie miałem wolnych ludzi.
Kiedy skończył, podniosłem nieśmiało rękę
— Straż pożarna na Bankowym? — spytałem.
— Tak, a co? — szef zerknął w ciemny kąt.
— Mam to jeśli chcesz — sięgnąłem do torby po negatyw.
— No nieźle, nieźle — uradował się rzucając film na podświetlarkę.
— Słuchaj Janusz — dziennikarz wychylił się znad ścianki boksu — Mamy foty z konferencji? - tu wymienił nazwisko ważnej figury, której nie mogę sobie przypomnieć.
Widziałem jak szczęki szefa zaciskają się w niemym gniewie.
— Tak, jest z tego kilka klatek na końcu — odezwałem się i wskazałem na podświetlarkę nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Widziałem jak oczy mojego przyszłego bossa omiatają mnie spojrzeniem pełnymi miłości i podziwu. Zapewne widział w wyobraźni profesjonalnego, pełnego odpowiedzialności byka, którego chwycił za rogi, i dziękował opatrzności za cud-pracownika, którego tak niespodziewanie dostał od boga. Do dziś zastanawiam się, czy sześć miesięcy później nie pluł sobie w brodę za wcześniejszą chwilę słabości i zaślepienia. Nie osiwiał, ale często widywałem jego charakterystyczny, milczący szczękościsk, kiedy tłumaczyłem mu moje artystyczne podejście do fotografii newsowej. Podobno już nie żyje. Mam tylko nadzieję, że ten rok czy dwa kiedy musiał znosić moją krnąbrność, nie przyłożyły się do jego przedwczesnej śmierci.

Zajęty codzienną robotą w gazecie, zapomniałem o nobilitującej potrzebie oryginalności, więc gdy pewnego dnia wstąpiłem na kawę do zaprzyjaźnionego komisu foto, wyrafinowany dizajn, który zamrugał do mnie z półki, popieścił me oczy z niezrównaną niczemu wcześniej energią. Tytanowe body o liniach przypominających zaokrąglone kształty najlepszych modelek końca lat 90. nie było dziełem boga, ale kogoś prawie tak samo sławnego jak on. Na obudowie prężyło się biało na czarnym: DESIGN BY F.A.PORSCHE. Nieziemsko podjarany, święcie przekonany, że za niedługo dokupię do niego 911-kę, wyszedłem ze sklepu z pudełkiem pod pachą.
Zewnętrzny wyświetlacz zachwycał swoim lazurowo-szafirowym podświetleniem i stężeniem informacji: czułość ISO, numer klatki, ogniskowa, stan baterii, korekcja EV, wielokrotna ekspozycja, i rodem z luksusowych aut - info o niezamkniętej tylnej klapie. Celownik nie był gorszy: przysłona, czas, odległość w metrach, strzałki do ręcznego ostrzenia; aż ciężko było oderwać wzrok. Wkurwiało trochę, że nie świeciły się wszystkie pałki, ale przypuszczam, że była to przypadłość mojego egzemplarza a nie funkcja specjalna. Dizajn ponad wszystko - szczególnie ponad użyteczność; pokrętła czasu i odległości wysuwały się po delikatnym naciśnięciu jak w niedawnej nowości Hasselblada X1D, którą zachwycał się  cały fotograficzny świat. Uroczy ficzer, szkoda tylko, że zupełnie nieużyteczny i irytujący - kiedy aparat był przy oku, zamiast zmieniać czasy palcem wskazujący, wciskało się kółko do środka. Cudem techniki była migawka, której działania nie rozgryzłem do dzisiaj. Po otwarciu aparatu widać było klasyczną szczelinówkę a od przodu zamknięte listki za soczewką - dwie migawki? Po co?
Jako, że obiektyw był przysłonięty na stałe, aparat nie miał pomiaru TTL. Może dlatego jedna trzecia każdego filmu była poważnie nietrafiona z naświetleniem? A może - podobnie jak znikające pałki w celowniku - to znowu wina mojego trefnego egzemplarza? Urokliwość sprzętu podkreślała lampa w kształcie małego młotka dokręcana z boku kamery i łatwy do zgubienia dekielek obiektywu, który pełnił funkcję pilota zdalnego wyzwalania. Tak - to był zdecydowanie aparat wyprzedzający swoje czasy: absolutnie nienadający się do fotografowania, za to kapitalnie wyglądający na szyli. Tym bardziej nie mogłem zrozumieć po co konstruktorzy wyposażyli go w ostry jak brzytwa obiektyw.
Cisnąłem go po tygodniu do szuflady, gdzie przeleżał dwa lata. W końcu trafiłem na jakiegoś zapaleńca, który miał głęboko w poważaniu robienie zdjęć, a nad życie kochał kreowanie swojego way of photographic life. Mimo moich uwag na temat skrzywionej konstrukcji, rzucił się na tytanowego, dizajnerskiego Rolleia jak wygłodzony Reksio na świeżą szynkę.