ROBERT KRESA | PENTAX AUTO 110



_




PENTAX AUTO 110

1999

Ogarnął mnie pęd ku miniaturyzacji i chęć niezauważalnego chwytania momentów. Nie posunąłem się oczywiście do takich skrajności jak fotografowania ustami czy portretowania swoich kochanek przez waginę - z powodu nieodpowiedniej budowy biologicznej było to niemożliwe a kombinowanie z innymi otworami wydawało mi się niesmaczną perwersją nawet dla szeroko otwartego na świat i wszelkie doznania artysty. Musiałem kombinować sprzętowo. Wygrzebałem z giełdy najmniejszy aparat jaki znalazłem. Nie była to najmniejsza kamera jaką miałem przyjemność fotografować, ale z pewnością nie miałem już nigdy w ręku mniejszej lustrzanki. Aparat, flesz, motor - wszystko podobnej wielkości; trzy obiektywy: standard o gabarytach zbliżonych do naparstka, szeroki kąt i portretówka, które można było pomylić z nakrętkami od butelki coca-coli; cały zestaw mieścił się w damskim pantoflu. Użyteczność tego sprzętu była niewielka. Zero kontroli nad czymkolwiek; całkowity automat - wyceluj i naciśnij guzik. Obiektywy nie posiadały przysłony - tą funkcję  generowało coś na podobieństwo centralnej migawki. Niby można było kręcić ostrością, ale przy automatyce jaką preferował aparat i tak małym formacie kadru, nie pozwalało to na żadne możliwości kreacji. Co ciekawe, jeden z systemowych obiektywów miał ostrość zafiksowaną na stałe - specyficzny autofokus.
Zdjęcia wychodziły grzecznie mówiąc - przeciętne. Dziwne to, bo z zaskoczeniem zauważyłem, że format klatki był prawie identyczny jak w micro 4/3, do jakości którego przyczepić mogą się chyba tylko najbardziej zagorzali fani mega-obrazów. To najlepszy przykład, że cyfrowa matryca oferuje większe możliwości niż jej celuloidowy odpowiednik.
Pobawiłem się tym tydzień, przeciągnąłem ze trzy filmy i sprzedałem koledze, który był miłośnikiem oryginalnych przedmiotów.