ROBERT KRESA | OLYMPUS XA



_




OLYMPUS XA

1999

Aparat legenda; mała, malutka, nieduża - ale legenda. Sięgam w przeszłość do opowieści zasłyszanej w knajpianej rozmowie, nie pamiętam już przez kogo snutej: historii o przemycaniu aparatu do więzienia w słoiku z dżemem. Kto to opowiadał? Kto komu przemycał? Nie wiem, nie pamiętam. Tomaszewski? Wałęsie? Po zrobieniu zdjęć kamerka miała spłynąć w kiblu a na wolność wyjść tylko film. O Erazmie Ciołku, który w przebraniu kulturalnego, zagubionego, wytwornego pana w kapeluszu, fotografował nim zadymy zza szaliczka; o Leszku Fidusiewiczu cykającym z buta trening polskiej kadry pilnowanej przez ZOMO w stanie wojennym. Słyszałem to od nich osobiście? Czytałem o tym? Konfabuluję? Tak dawno to było.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem małego Olympusa na własne oczy, flashback mało nie powalił mnie na kolana. Przypomniałem sobie prospekty aparatów, które wynosiłem z wiedeńskich sklepów foto. Strony jednego z nich otwierały się fikuśnie, symulując rozsuwanie zasłony obiektywu. Po 15 latach zobaczyłem to na żywo. Musiałem go kupić. Pędziłem wciąż ku miniaturyzacji, więc potraktowałem to wspomnienie, jak wiadomość z matrixa.

Fajny to był szczeniak; oryginalny do granic wyobraźni szalonego, aczkolwiek zdrowo myślącego inżyniera. Mały, malutki - wypychał nadkrocze zdecydowanie mniej niż wcześniejsza Lajka. Cudem był sześciosoczewkowy, bardzo dobrze rysujący teleobiektyw o ogniskowej 35mm. Cały aparat miał pi razy oko tyle grubości, więc ogniskowa musiała być pozornie cofnięta jak w teleobiektywie. Rolleje i Minoxy 35 ze swoimi składanymi, wystającymi, chowanymi szkłami mogły się schować.
Nastawianie ostrości przy pomocy klasycznego dalmierza, wskazówka czasu w celowniku i autodynamiczny pomiar światła, czyli ciekawy ficzer kontrolujący ekspozycję podczas naświetlania - jeśli ktoś zapalił fotografowi światło w ciemnym pokoju, aparat zamykał migawkę - i to wszystko w pudełku wielkości paczki papierosów. Niesamowitym było to, że mimo zewnętrznego sensora, kamerka potrafiła naświetlać poprawnie slajdy.

Flesze były cztery a właściwie dwa, bo jednego cuda z niby niewymienialną baterią litową i drugiego z okrojoną liczbą przewodnią nikt na oczy nigdy nie widział. Podstawowe, to mała lampka na jednego paluszka i trochę większa na dwa; nieduże, przykręcane z boku, tworzyły z aparatem zgrabną bryłę.
Jeśli ktoś ogarniał podstawy fotografii - nie było tego w instrukcji obsługi - mógł wyjść z automatyki flesza i mieszać światło synchronizując lampę przy każdym czasie migawki, i wprowadzać dla niej korekcję. Cudo.

Wady, cudo posiadało dwie. Nie wiem jak na początku jego świetności w latach 80., jednak ponad dekadę później, plamka dalmierza blakła i stawała się mało kontrastowa; nie był to już komfort nastawiania ostrości jak w dzisiejszych Lajkach. Druga rzecz to delikatny i ciężko wyczuwalny spust, w wyniku czego o poruszenie zdjęcie było nietrudno. No i nadal wypychał nadkrocze bardziej niż dzisiejsze smartfony.