ROBERT KRESA | OLYMPUS XA



_




OLYMPUS XA

2004

Słucham smutnych piosenek i próbuję kupować smutne kamery. Krążę po giełdzie niczym po schronisku dla zwierząt i wypatruję na zagraconych półkach najbardziej zjechanego, niechcianego aparatu. Zerkam w mętne, nieobecne szkła obiektywów i wyczekuję aż opowiedzą mi swoją historię.
Powiedzmy sobie szczerze i brutalnie - nie miałem twardości by zostać zawodowym fotoreporterem; brak mi było artystycznej wyobraźni, wyostrzonej sensytywności i subtelności wyrazu by zostać fotografikiem. Jedyne co pozostało to samotne rejsy po obrzeżach rzeczywistości i wciskanie niechcianych przez nikogo wspomnień w cienkie wstążki celuloidu.
— Może ten? — pyta sprzedawca zatroskany moją nieruchomością, w której od kwadransa trwam nad jego stolikiem.
— Nie. Ten nie. Zbyt radosny. Czysty i zadbany. Nie widać żeby miał ciężkie przejścia.
— No to jaki ma być? Rupieć jakiś? Rupieci to ja na giełdę nie przynoszę. Robią za dawców części zamiennych. Jakaś śrubka, soczewka, kawałek szkiełka, przeszczep nogi, nerki, nawet serca, mózgu nie ruszę — wiem, że mówi coś innego ale słyszę to co chcę słyszeć.
— Nie zastanawia się pan nad ich historią? Bez znaczenia co widziały i kim były? Tak zwyczajnie - potnie je pan na kawałki, zachowa co wartościowsze fragmenty a resztki wyrzuci na śmietnik? Bez chwili zadumy, bez jakiejkolwiek refleksji? — czułem jak smutne myśli chlastają mi tył głowy.
— Panie! Idź pan stąd. Klientów mi pan straszysz — starszy pan daje mi do zrozumienia, że nie jest zainteresowany rozmową nad sensem istnienia aparatów foto.
Czy krążę po giełdzie i wypatruję najsmutniejszego egzemplarza jaki widziałem w życiu? Nie! Ściemniam! Jestem hipokrytą najczystszej wody. Nie zależy mi na losie biednych kamerek. Szukam najbardziej zjechanego osobnika żeby rzucić go na pożarcie czarnego psa, który przyczajony przez ostatnie lata, ponownie wyczołgał się z budy i próbuje zmącić wody mojego spokojnego życia. Dam mu kawałek smutnego plastiku, metalu i szkła, w którym być może znajdzie coś co zajmie go na jakiś dłuższy czas. Niech nażre się czymkolwiek byleby nie kąsał; nie odgryzał tych nieprzybrudzonych jeszcze kawałków codziennych dni.
— Keek, Keek, kopę lat! — przerywa mi moje poszukiwania dawno niewidziany kumpel — Co tam u ciebie? Co porabiasz? Nadal mamisz dupki zdjęciami?
“Opierdolić go, czy dołączyć do samczych przygrywek?”, zastanawiam się jak wybrnąć z niekomfortowej sytuacji. Czuję jak bardzo przez lata rozjechały nam się maski noszone na twarzy. Wbrew sobie brnę w mizoginistyczne odmęty, wpatrując się w radosne oblicze stojącego przede mną kolegi, który zadowolony z niespodziewanego spotkania z dawno niewiedzianym przyjacielem proponuje szybki, nieplanowany wypad na wódkę.
“Skąd w nim tyle radości?”, przeraża mnie wszechogarniające poczucie gniewu i zazdrości. Wychodzimy z giełdy i idziemy na pobliskie Pole Mokotowskie żeby zakotwiczyć się w jakimś pubie.
— Wiesz co stary? — przerywam mu wykwity radosnego uniesienia — Ty to jednak zawsze chujem byłeś.
— O co ci kurwa chodzi? Jakim chujem?
— Brudnym, złamanych, obspermionym; zrzeżączkowanym, zsyfilisowanym i na pewno z ejcem — popuszczam swoją kreatywność do granic możliwości — A przede wszystkim małym; malutkim, malusieńkim, tyciutkim; takim jakby w ogóle Cię nie było.
Patrzę mu prosto w twarz. Widzę jak początkowe zaskoczenie i niezrozumienie, zmienienia się w pełen nienawiści gniew i zdziera z gęby przyjacielską maskę. Wiem, że robię źle, że skończy się to nieciekawie, ale rozkoszuję się tą krótką chwilą kiedy widzę przed sobą piękne, nieskażone fałszem i koherentne z moim wewnętrznym odczuciem oblicze. Pierwsza piącha leci niespodziewanie. Wiedziałem, że będzie, nie przypuszczałem tylko, że tak szybko; spodziewałem się kilku poprzedzających, wulgarnych słów. Pierwsza, druga, trzecia - przestaję liczyć. Nie bronię się. Padam na ziemię. Za piąchami lecą kopy w żebra, nerki i głowę. Boli, ale cieszę się gdy czuję, że czarne bydle skomle we mnie. Dostaje wpierdol równie mocny co ja. W końcu przerwa. Uderzenia ustają. Z trudem łapię dech, równocześnie czując wszechogarniającą mnie radość - nie słyszę psa; nie szczeka, nie skomli, nie jęczy; spierdolił z podkulonym ogonem. Zaczynam się śmiać. Rechocę, krzywiąc się z bólu i podtrzymując połamane żebra.
— Tu zjebany pojebie! — mój oprawca a jednocześnie dobrodziej i wybawiciel, dyszy nade mną. Dziwną ma nową maskę. Wciąż zgniewaną i pełną nienawiści, ale czystą, nieskalaną żadną niechcianą przeze mnie i jego rysą. Poczucie spełnienia i gniew, walczą w nim z niezrozumiałym dla niego uczuciem troski.
— Masz, jebany fotopstryku! — rzuca mi w twarz małego Olympusa XA — Nażryj się tym.
Łapię za aparat i przyciskam go do obolałej piersi.
— Mało ci? — wciąż stoi nade mną, nie odchodzi — To masz jeszcze jeden — rzuca drugi egzemplarz — Jeszcze chcesz, chcesz? W dupę sobie wsadź te dobre rady — koło mojej głowy ląduje trzecie pudełko. Dyszy ciężko. W końcu odpuszcza; odchodzi w ciszy. Cieszę się. Wciąż nie słyszę psa. Enjoy the silence - póki jeszcze możesz.