ROBERT KRESA | OLYMPUS PEN EED



_




OLYMPUS PEN EED

2004

Mała iskierka przekonania, że moje fotografie coś znaczą i mogą wzbudzić zainteresowanie u innych, tliła się we mnie jeszcze na tyle, że pewnego czerwcowego dnia, zapakowałem żonę do samochodu i pod pretekstem miłego spędzenia czasu nad szwedzkimi jeziorami, wyruszyłem do fabryki Hasselblada w Goteborgu.
Wprawa była długa i kręta; 600 km lawirowania między polskimi kierowcami, pełnymi artystycznego stylu jazdy i żądzy przygód, wyczerpywało zmysły do ostatniej granicy wytrzymałości umysłu. Po przyjeździe do Świnoujścia byłem na tyle zmęczony, że zatrzasnąłem kłódkę hotelowego garażu nie zauważając, że kluczyki do niej zostały w aucie. Tylko dzięki przezorności recepcjonisty zaopatrzonego w dyżurną piłkę do metalu, udało się nam następnego dnia dotrzeć o czasie na poranny prom.

Dzień na morzu ubarwiany tańcami i muzyką, minął lekko i przyjemnie; pod wieczór zameldowaliśmy się w hotelu w Malmo i nazajutrz ruszyliśmy w stronę dzikich odmętów szwedzkiego pojezierza.
— Ale na pewno zostawiłeś aparaty w domu? — upewniła się żona.
— Oczywiście kochanie, przecież wiesz, że to czas tylko dla ciebie. Będziemy tropić bobry, nęcić myszy polne i dosiadać dzikie łosie — zażartowałem czule.
Problem polegał na tym, że zniechęcona ciągłym przytrzymywaniem sprzętu małżonka, miała już szczerze dosyć mojej pogoni za artystycznymi kadrami. Rola asystentki fotografa nie rajcowała jej zupełnie.
— Na pewno? Bo nie mam zamiaru targać za tobą żadnych klamotów — nie dowierzała moim zapewnieniom.
— Słowo harcerza! — przysięgłem krzyżując palce pod kierownicą.
Zapowiadał się ciężki wyjazd; konfrontacja miłości do małżonki z miłością do fotografii robiła mi w głowie emocjonalną burzę większą niż sztorm, który przeżywa alkoholik z 50-letnim doświadczeniem i marskością wątroby nachylony nad pełnym, oszronionym kieliszkiem wódki. “Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” — pomyślałem i postanowiłem, że rozegram sprawę tak, by owca i wilk pozostały w dobrych, wzajemnych stosunkach. Dzień przed podróżą zszedłem potajemnie do garażu i w miejsce koła zapasowego upchałem cały komplet Hasselblada.
Gnaliśmy czystą i gładką szwedzką autostradą a ja modliłem się żeby tylko nie złapać gumy.
— Dziwnie tu ludzie jeżdżą, nie? — próbowałem rozładować atmosferę — Jedziemy 80 na godzinę a te Maserati wlecze się za nami już od jakich 20 kilometrów.
Po kilku godzinach spokojnej jazdy, dotarliśmy w końcu do wiejskiej, zagubionej w głuszy chatki. Rozpakowaliśmy graty i zjedliśmy późny obiad.
— Starczy mi na dzisiaj. Idę spać — powiedziała moja druga połówka — Kładziesz się?
— Idź. Ja sobie jeszcze posiedzę. Popatrzę w telewizor.
Kiedy żona położyła się do łóżka, cichaczem wyszedłem z domu. Otworzyłem bagażnik, wyciągnąłem torbę ze sprzętem i skontrolowałem czy nie zaszkodziła mu dosyć długa podróż. Przewiesiłem ją przez ramię i poszedłem na krótki, nocny plener. Po powrocie porozkładałem aparat i obiektywy we wszystkich możliwych zakamarkach wokoło kierowcy. Wiem, że ryzyko było duże ale musiałem być gotowy na wszelkie niespodziewane kadry.

Nazajutrz po śniadaniu ruszyliśmy na objazd okolicy: Podziwialiśmy dziewicze lasy, czyste, pięknie utrzymane gospodarstwa i promienie słońca odbijające się od gładkich powierzchni jezior przeciskające się między drzewami. Brakowało mi tylko dzięcieliny pały, ale doskonale wiedziałem, że nie można mieć wszystkiego.
— O patrz, kurde, łoś! — krzyknęła nagle żona. Dałem po hamulcach i zatrzymałem się na poboczu.
— Ranny? Ryczy z bólu? Myślisz, że prawdziwy? — spytałem.
— No przecież się rusza. Idzie w naszą stronę — kobieta jak zahipnotyzowana, wpatrzona w zbliżające się w naszą stronę zwierzę, zupełnie nie zwracała uwagi co dzieje się po jej lewej stronie.
Postanowiłem zaryzykować - wyciągnąłem aparat spod fotela, nastawiłem ostrość i szybkim ruchem zrobiłem zdjęcie, chowając jednocześnie sprzęt z powrotem pod siedzenie. Widziałem jak jej kark zesztywniał na dźwięk wyzwalanej migawki. Znieruchomiała i powoli odwróciła się w moim kierunku.
— Co to było?
— Co niby?
— To plaśnięcie — zaczęła wpatrywać się we mnie świdrująco.
— Nie wiem, może jakiś ptak, albo coś innego z dzikiej przyrody. Przecież w głuszy jesteśmy — wzruszyłem ramionami.
Poświdrowała mnie chwilę i wróciła do obserwacji dzikiego łosia.
“Jedziesz po bandzie” — pomyślałem ocierając pot z czoła — “Niewiele brakowało. Muszę uważać i skupić się na selekcji kadru. Szkoda ryzykować dla jakiejś głupiej krowy”.
Pod wieczór wróciliśmy do chatki.
— Idę na dwór. Zapalę sobie przed snem — powiedziałem po kolacji.
— Dobra. Tylko nie siedź długo jak wczoraj. Jutro z samego rana chcę szukać bobrów — powiedziała przysypiając.
Wyjąłem z walizki dresowe spodnie i poszedłem do auta. Zacząłem kombinować jak ukryć aparat żeby był jak najmniej zauważalny. W końcu przy pomocy sprzączek od paska i kawałka sznurka, udało mi się zrobić w miarę wytrzymałe, szybkie mocowanie przy lewym biodrze. Co prawda sprzęt wypychał dresy, ale postanowiłem, że nie będę odwracał się tą stroną do małżonki.

— Po co te gacie założyłeś? — spytała nad ranem ze zdziwieniem w oczach.
— Niewygodnie mi w tych obcisłych dzinsach — próbowałem ukryć zdenerwowanie.
— No właśnie. Bęben ci rośnie - byś ograniczył czipsy i czekoladki.
— To nie czekoladki. To miłość do ciebie mnie tuczy — rzuciłem pierwszą lepszą obgłaskującą głupotę jaka przyszła mi do głowy. Miałem nadzieję, że brzmiałem wiarygodnie.
— Co wy mężczyżni możecie wiedzieć o miłości? Tyle co żaby — wzruszyła ramionami.
Ruszyliśmy w stronę zachodniego wybrzeża bezskutecznie wypatrując bobrów. Brak tych szlachetnych zwierząt, z minuty na minutę wprowadzał żonę w coraz większą depresję.
— Kurde. A może śpią? — próbowałem znaleźć jakieś słowa pocieszenia.
— W czerwcu? Zwierzęta śpią w zimie, kiedy jest zimno.
Pokrążyliśmy chwilę, niestety nadal bez konkretnych rezultatów.
— Nie martw się. Wrócimy do Polski, może tam się uda. Słyszałem, że na Kępie Tarchomińskiej jest ich dużo.
— Poważnie?
— No. Wybierzemy się którejś niedzieli i będziemy tropić. To co jedziemy dalej?
— To jedź — powiedziała ze smutkiem.
Na szczęście z kilometra na kilometr humor i krajobrazy zaczęły się poprawiać; dotarliśmy do urokliwych nadmorskich okolic, pełnych małych miasteczek i małych, kolorowych domków położonych na skalistych brzegach. Falujące morze, pokrzykiwanie mew, szum wody rozbijającej się o skały, wszystko nastrajało poetycko i zapładniało moją artystyczną duszę. Próbowałem niepostrzeżenie przykadrować z biodra.
— Co tam masz? Co tam chowasz? — podejrzenia małżonki stawały się coraz bardziej realne.
— Nic, kamień tak dziwny znalazłem — zrobiłem taneczny skręt jakiego nie powstydziłaby się najlepsza rosyjska baletnica i delikatnymi ruchami zacząłem wciskać aparat z powrotem w gacie. Podniosłem pierwszy lepszy kamulec leżący w zasięgu mojej drugiej ręki — O, zobacz jaki ładny. To pewnie narzutowy, z moreny.
— Dziwnie się zachowujesz ostatnio.
— To pewnie przez te przestrzenie i dzikość. Porażają prawda?
— Bardzo — wzruszyła ramionami — Chodź bo zimno się robi. Za bardzo wieje.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy do muzeum Volvo i podziwialiśmy atrakcje Trollhattan. Pod pretekstem pójścia w krzaki na siku, w miarę spokojnie udało mi się zrobić jeszcze dwa zdjęcie. Nie próbowałem więcej. Cała zabawa zaczynała robić się zbyt niebezpieczna.
Połowę nocy przeleżałem bezsennie w łóżku planując jak rozegrać akcję następnego dnia.

— Wiesz co? — zagadałem z rana — A może podjedziemy dzisiaj do Goteborga i pozwiedzamy miasto?
— No nie wiem. Mam już dosyć wycieczek do miast.
— Ale skoro już tu jesteśmy, to warto zerknąć chociaż na chwilę. Pozwiedzamy zabytki, może wstąpimy do jakiegoś centrum handlowego. Nie chcesz potuptać sobie po sklepach?
— Dobrze, ale na krótko — w jej oczach wciąż tliła się chęć obcowania z dziką przyrodą.
Podjechaliśmy do miasta. Widziałem jak przez całą drogę zerka przez okno i z tęsknotą wypatruje kawałka niedźwiedzia albo chociażby świstaka czy zająca.
— Dobra. To ty idź do środka za ja znajdę miejsce, zaparkuję i zadzwonię do ciebie jak skończę — powiedziałem zatrzymując się przed wejściem do kompleksu — I nie spiesz się, pobuszuj komfortowo.
Natychmiast po trzaśnięciu drzwi, co sił pognałem do fabryki Hasselblada. Trasę miałem wyuczoną do perfekcji, bo od miesiąca trenowałem na mapach wszystkie warianty dojazdu. Z piskiem opon zatrzymałem się pod siedzibą firmy i chwyciwszy w rękę pudełko z odbitkami ruszyłem do środka.
Oprócz produkcji genialnych aparatów Szwedzi wydawali własny miesięcznik, w którym publikowali zdjęcia najlepszych użytkowników swojego sprzętu. Pomyślałem, że publikacja w tak poważnym i znanym na całym świecie periodyku mogłaby znacząco wpłynąć na moją karierę.
— Guten tag, ja być młody artysta of the Polska i ja przywieźć kilka swoje fotografie do drukować w wasz ekskluzywny magazyn — wypaliłem na starcie do młodej recepcjonistki.
— Bardzo mi przyjemnie — odpowiedziała — Czy był pan umówiony?
— Nie był. Ale przyjechał ja z the Polska i mieć ze sobą moja kawałek sztuki — przyznaję, że mój angielski pozostawiał wiele do życzenia, ale nie dbałem o takie drobnostki. Wiedziałem, że zdjęcia powiedzą za mnie wszystko.
— Rozumiem, chwileczkę, proszę zaczekać — jej angielski był perfekcyjny. Chwyciła za słuchawkę i porozmawiała z kimś chwilę po szwedzku — Bardzo mi przykro, niestety redaktor naczelny jest obecnie na urlopie, ale jeśli pan może, proszę zostawić portfolio. Przejrzy je zaraz po powrocie i na pewno coś wydrukujemy w naszym magazynie.
No cóż. Spodziewałem się innego przyjęcia. Oczyma wyobraźni widziałem jak razem z edytorem przeglądamy moje prace i wybieramy jakieś zgrabne story. Zastanawiałem się przez chwilę czy nie naciskać bardziej - przecież zamiast samego naczelnego mógłbym pogadać z jego zastępcą, albo zastępcą zastępcy - niestety wyobraźnia odezwała się ponownie i wyświetliła mi obraz samotnej małżonki błąkającej się po sklepach.
— Dobrze. To ja zostawić i prosiać o kontakt i gazeta autorska — zacząłem gryzmolić na kawałku papieru swoje dane kontaktowe.
— Oczywiście. Z przyjemnością. Odezwiemy się do pana zaraz po pierwszym spotkaniu redaktorskim. Proszę cierpliwie czekać — piękna blond recepcjonistka o karnacji kawy z mlekiem obdarzyła mnie swoim najmilszym uśmiechem.
— Dobrze. Dziękować. Guten abend — dorzuciłem na pożegnanie po szwedzku i wróciłem do auta. Gnając co tchu wpadłem do centrum handlowego i zlokalizowałem żonę wpatrzoną w witrynę sklepu zoologicznego.
— Zobacz jakie śmieszne zwierzaki — wskazała na klatkę.
— Fakt. Dziwne te króliki.
— To nie króliki tylko szynszyle.
— No widzisz, czyli masz w końcu jakiś kontakt z dziką przyrodą.
— Śmieszne zwierzaki — powtórzyła — Co tak długo?
— Nie było miejsca. Strasznie zapchane parkingi tutaj mają.
Zaczęliśmy chodzić po centrum. Kątem oka zauważyłem sklep fotograficzny.
— Patrz Ikea! — krzyknąłem — Może wejdziemy i popatrzymy czy mają inny asortyment niż u nas?
— W zasadzie czemu nie? Planowałam kupić sobie jakąś nową szafę do salonu, może znajdę coś przy okazji — cios ironii trafił mnie prosto w pierś.
— OK. To ty idź a ja zaraz do ciebie dołączę. Pójdę tylko na siku — zostawiłem ją przed wejściem i nie czekając na odpowiedź zniknąłem za rogiem. Kiedy upewniłem się, że weszła do środka, pognałem do sklepu foto.
Asortyment był w nim zdecydowanie większy niż u pana Leszka, Pawła i Weyna razem wziętych. Miałem wrażenie, że wszedłem do fotograficznego nieba. Nie było to niebo większe niż giełda w Stodole, ale zaopatrzone o wiele lepiej. Błąkałem wzrokiem po półkach i doznawałem niemierzalnego poczucia rozkoszy.
— Godmorgon hur kan jag hjälpa dig? — odezwał się blond Szwed o karnacji kawy z mlekiem i ogólnym wyglądem nordyckiego boga.
— Auf wiedersehen, ja tylko patrzeć i podziwić — przywitałem się po szwedzku i dokończyłem łamaną angielszczyzną. — Oczywiście. Proszę się rozejrzeć. Jakby co, jestem do dyspozycji — odpowiedział Thor.
Oglądałem i chłonąłem. Oczywiście najwięcej było Hasselbladów - prawie wszystkie modele i kolory. Lajek też nie brakowało a o zwyczajnych Canonach, Nikonach i Minoltach można nie wspominać - ich ilość sugerowała, że sprzedają je na wagę.
— Dzień dobry, sir — tym razem obok mnie pojawił się drugi sprzedawca - nadal kawowo-mleczny ale z ogólnego wyglądu przypominał boga-ojca Odyna.
— Auf wiedersehen — odpowiedziałem grzecznie. Wiadomo, że każdy tubylec lubi kiedy przyjezdni próbują mówić w jego języku.
— Szuka pan czegoś konkretnego, sir? — spytał usłużnie.
— Nie, oglądać tylko.
— Oczywiście, sir! Mam coś wyjątkowego, sir! — wyciągnął zza pleców mały srebrno-czarny aparat.
— Wyjątkowego?
— Tak jest, sir! Olympus PEN EED - wspaniały sprzęt. No i świetnie do pana pasuje! — zaczął koncert zachwytów.
— Nie… To być amator. Ja być artysta zawodny, nie dla mnie — wyczułem, że próbuje wcisnąć mi jakiś szmelc.
— Ależ skąd, sir! — zza wielkiego statywu wyszedł z powrotem Thor — To świetny sprzęt, poza tym jak na panu leży wuohh!
— Tak jest, sir! Wygląda pan bosko, hooo! — dołączył Odyn.
— Każda kobieta, każda modelka będzie pańska, rozumie pan — pofalował brwiami Thor — Whooo!
— Idelanie pasuje, sir! Boska z was para, whooo! Musi pan kupić, whoo — zaczęli pohukiwać dziwnie, pokazując jeszcze dziwniejsze, niezrozumiałe dla mnie gesty. Z lekka zaniepokojony osobliwą obsługą klienta zacząłem wycofywać się w stronę wyjścia.
— I cena okazyjna, sir! Jak za darmo. Whooo!
— Pasuje pasuje, sir! Proszę popatrzeć, whooo!
Drżącą ręką wymacałem klamkę od drzwi. Odwróciłem się gwałtownie i wybiegłem na zewnątrz.
— Co tak długo? Nie znam nikogo kto tak długo robi siku — powiedziała żona, kiedy wróciłem do Ikei — Coś taki blady? Stało się coś?
— Nie, nic. Zjemy obiad? Może porównamy tutejsze klopsiki do tych z Janek?
Wcinając klopsy, próbowałem ogarnąć przeogromną różnicę w marketingu i sposobie sprzedaży w zależności od kraju. Zjedliśmy i wyszliśmy na miasto. Pospacerowaliśmy. W końcu z minuty na minutę moje rozdygotanie minęło na tyle, że zacząłem zwracać uwagę na kadry pojawiające się przed moimi oczami. Co chwila walczyłem z pragnieniem zrobienia zdjęcia. Chwytałem momenty spojrzeniem, lecz bałem się wyciągnąć aparat z gaci. Nie chciałem zranić uczuć małżonki i wyjść na pozbawionego honoru chłystka. Przecież obiecałem…
W końcu nie wytrzymałem - feeria refleksów odbitych od powierzchni wody i tańczących na omszałych kadłubach rybackich łodzi zafascynowała mnie na tyle, że postanowiłem zaryzykować.
— Widzisz tam? Czy to nie jest przypadkiem niedźwiedź? — starym strategicznym sposobem zacząłem odwracać uwagę mojej towarzyszki, wskazując palcem w drugą stronę.
— Gdzie?
— Tam, za drzewem. Patrz uważnie, schował się, ale chyba zaraz wyjdzie.
Kiedy małżonka zaczęła wypatrywać misia, wyciągnąłem Hassela z dresów i zrobiłem zdjęcie. Niestety nim zdążyłem go schować, odwróciła się z powrotem.
— Czy to jest aparat fotograficzny? — zmarszczyła groźnie brwi.
— No tak — odpowiedziałem, czując że zaraz będzie burza.
— I co on tu robi?
— Nie mam pojęcia kochanie — wiedziałem już jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji — Leżał na pomoście.
— Jak to leżał? Tak sobie sam leżał?
— Oczywiście kochanie. Jesteśmy w Szwecji. Tutaj Hasselblady leżą na każdym rogu ulicy. Przecież wiesz, że to bogaty kraj — rzeźbiłem na całego — Juz go odkładam.
— No dobrze, skoro znalazłeś, to sobie go weź - szkoda żeby się zmarnował — zdziwiłem się, że łyknęła bajerę, konfudując się z lekka co będzie gdy zauważy dwa aparaty.
— Nie, nie… Wiesz - może to jednak nie tak. Przecież gdyby Hassele leżały tutaj na ulicy to ludzie zamiast kupować je u siebie, przyjeżdzali by tu na hasselobranie — wyobraźnia pracowała mi na najwyższych obrotach.
— No to co tu robi ten aparat? — powtórzyła pytanie.
— Wiem! Wiem kochanie, wiem! Pewnie jakiś fotograf zrobił sobie przerwę na obiad. Nie chciało mu się targać sprzętu ze sobą, więc zostawił go na miejscu do czasu aż wróci z pełnym brzuchem. Przecież wiesz, że Szwecja to bardzo bezpieczny i uczciwy kraj — grzałem mózg do granic wytrzymałości czerepu — Zostawmy go tutaj i nie psujmy człowiekowi roboty.
Popatrzyła na mnie zatroskanym spojrzeniem, zastanawiając się zapewne czy nie dostałem udaru słonecznego.
— O zobacz, znowu ten misiek wyszedł — wskazałem za jej plecy. Kiedy odwróciła się w stronę drzew skitrałem Hassela w gacie — Chodź, podejdziemy bliżej i zobaczymy.
Objąłem ją ramieniem i odciągnąłem od feralnej miejscówki. Pokręciliśmy się przez chwilę i po bezowocnych poszukiwaniach niedźwiedzia wróciliśmy do chaty.
Wieczorem schowałem sprzęt do bagażnika. Wystarczy mi tych wrażeń na jeden wyjazd. Resztę urlopu spędziliśmy na upajaniu się dzikością przyrody i majestatycznym pięknem okolic.

Droga powrotna minęła spokojnie i komfortowo. Nocny rejs promem skrócił ją o jeden nocleg. Po szybkim śniadaniu w przydrożnej kafejce za Świnoujściem, mierząc się z realiami polskich dróg, pognaliśmy w stronę domu.
— Ale zdjęcie łosia to mi wydrukuj — odezwała się niespodziewanie małżonka kiedy dojeżdżaliśmy do Warszawy.
— Jakie zdjęcie? — wyczuwałem podstęp.
— Już sobie daruj, bo konspirator z ciebie jak z koziej dupy trąba.
— Było widać?
— Nie, w ogóle. Takiego breakdance’u i koncertu wymijających odpowiedzi to jeszcze nigdy w życiu nie dałeś. Poza tym widziałam jak przed wyjazdem wynosisz aparat do samochodu.
— No to dlaczego od razu nie powiedziałaś?
— A taka, tam - dodatkowa rozrywka na wczasach. Nie mogłam sobie odmówić — zaśmiała się perliście a ja pomyślałem, że nigdy nie doszedłbym tam gdzie jestem, gdyby nie wspierająca mnie w moich dążeniach żona.

Kilka dni po powrocie zrobiłem obchód ochockich komisów.
— O cześć Robert — rzucił na mój widok Wayne. Lubiłem kiedy z angielskim akcentem wymawiał moje imię, bo brzmiało w jego ustach nadzwyczaj szlachetnie — Zobacz co ci znalazłem.
— Co takiego? — sięgnąłem wzrokiem w stronę stołu i poczułem dziwne zimne mrowienie.
— Zobacz jaki ładny Olympus — podał mi aparat do ręki. Uczucie deja vu walnęło mnie w głowę z siłą kowalskiego młota — Pasuje do ciebie.
— Do niczego mi nie potrzebny Wayne i do niczego mi nie pasuje. Nie używam amatorskich sprzętów a poza tym spłukałem się podczas ostatnich wakacji, nie mam kasy — powiedziałem wolno i wyraźnie.
— To nic. Taki mały prezent od firmy. Jak nie chcesz nim fotografować to będziesz miał zgrabny przycisk do papieru na biurko — Wayne trzymał kamerę w wyciągniętej ręce i widać było, że ewentualna odmowa może obrazić go do końca życia a na pewno wprowadzi pomiędzy nas niezręczną sytuację, z której nie miałem ochoty się tłumaczyć.
— Dzięki stary — schyliłem głową i wrzuciłem aparat do torby. Po powrocie do domu schowałem go do najgłębszej czeluści dolnej szuflady.

Pół roku później listonosz przyniósł przesyłkę. Zerknąłem na adres zwrotny i ucieszyłem się, że naczelny wysłał mi autorski egzemplarz hasselbladowego magazynu. Drżącymi rękoma rozpakowałem paczkę i ze smutkiem zauważyłem, że w środku jest pudełko ze zdjęciami, które zostawiłem w Goteborgu. Sprawdziłem kilka razy, czy nie dołączyli jakiegoś listu albo czy magazyn nie zapodział się między fotografiami, ale brutalna proza życia pozostała niewzruszona - wszystko dawało mi znaki, że jako artysta nie osiągnę ani krajowego ani międzynarodowego sukcesu. Pozostała jeszcze tylko jedna możliwość. Ostatnia deska ratunku, której musiałem chwycić się, nim utonę w bezkresnym i bezdennym oceanie zapomnienia.