ROBERT KRESA | OLYMPUS PEN D



_




OLYMPUS PEN D

2008

Były to czasy kiedy co każdy krótszy czy dłuższy urlop ganiałem do Berlina na fotograficzne streetowanie. Warszawa wydawała mi się mało ciekawa, a stolica Niemiec kusiła swoją etniczną różnorodnością, fotograficznymi komisami, leicastorem przy Kudammie, muzeum Helmuta Newtona na Jebenstrasse czy ociekającym białym sosem, tureckim kebabem. Przemykałem zaułkami i łapałem kawałki świata na kwadratową klatkę TRI-Xa. Zaprogramowany przez filmy Wima Wendersa, szukałem aniołów wsłuchujących się w moje myśli, rozglądałem się za wychudzonym Davidem Bowie, za zmęczonym heroinowym ciągiem Nickiem Cavem, za Peterem Falkiem popijającym kawę w przyulicznym, prowizorycznym bistro, czy chociażby za zwyczajnymi duchami w metrze.

Cyck, cyk, cyk - zmęczony naciskaniem migawki przystanąłem przy sprzedawcy pikantnych kiełbasek. Czekając na jedzenie błądziłem okiem po zaparowanych szybach budki. W pewnym momencie mój wzrok padł na nieduże zdjęcie młodego Elvisa Presleya w wojskowym mundurze, obok którego z szerokim uśmiechem na ustach, prężył się młody chłopak. Podniosłem aparat żeby przefotografować odbitkę, kadrując równocześnie starszego sprzedawcę w tle. Nie uszło to jego uwadze i po chwili zobaczyłem jak mocuje się z drzwiami.
— Będzie zjebka — pomyślałem, próbując przypomnieć sobie jak jest po niemiecku “przepraszam”.
— King, King — wyrzucił z siebie dziadek śmiejąc się od ucha do ucha. Odetchnąłem z ulgą, bo jedyne słowa jakie udało mi się przypomnieć po niemiecku to “Nicht schiessen”.
— King, King — nakręcał się dalej starszy mężczyzna — Und… — zaczął wskazywać na siebie palcem. — Eine moment — nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć zniknął w budce, by po chwili wyłonić się z niej z gorącymi kiełbaskami i plikiem odbitek w zębach. Wcisnął mi talerzyk z jedzeniem w ręce i zaczął żonglować przed moimi oczami starymi, poplamionymi i powycieranymi fotografiami. Słowa leciały mu z ust z prędkością serii z dobrze naoliwionego Mausera. Przyznaję, że nie rozumiałem nic, ale żal było przerywać jego radosny wybuch wspomnień, tym bardziej, że nie mogłem odpowiedzieć, bo usta miałem zapchane kiełbasą. W pewnym momencie, sprzedawca zreflektował się, że przed budką czeka kolejka głodnych klientów. Poklepał mnie po ramieniu i wrócił do swoich obowiązków. Dojadałem currywursta, co jakiś czas pokazując mu przez szybę skierowany w górę kciuk. Szkoda, że nie znałem niemieckiego, miałbym pewnie ciekawą historyjkę do powtórzenia.
Skończyłem, pożegnałem się z nim wzrokiem i ruszyłem po następne kadry. Kilka stacji metra dalej, uświadomiłem sobie, że w tym całym radosnym momencie nie wcisnąłem spustu migawki. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie wrócić, ale zrobiło się późno a nogi zmęczone całodniowym szwendaniem odmawiały posłuszeństwa. Ledwo żywy wróciłem do hotelu i padłem bez czucia na łóżko.

Budzący promień letniego słońca wpadającego przez okno, szukał na mojej twarzy nastoletnich pryszczy. Dzień zapowiadał się miło i przyjemnie. Przed moim hotelem, jak w każdą sobotę odbywał się wielki pchli targ. Zwlokłem się z łóżka, wymyłem zęby i wyszedłem na polowanie. Krążyłem między straganami próbując wyłapać ciekawy kadr i nie patrzeć na fotograficzne zabawki migocące mi co chwila przed oczami. Czułem się jak anonimowy fotografik; wiedziałem, że jeśli chociażby na chwilę wezmę jakiś nowy aparat do ręki, pogrążę się w sprzętowym nałogu.
— Panie fotografik, panie fotografik! — doleciało mnie z chowającego się w cieniu, dziwnego namiotu.
— Pan wejdzie, ładny aparat mam, nie dla każdego. Pan wejdzie. — Zaleciało klimatem starej książki o wilkach, którą czytałem w młodości. Opierałem się przez chwilę, ale damska, pomazana tatuażami z henny ręka, wciągnęła mnie do środka. Rozejrzałem się po wnętrzu. Letnie słońce, które budziło mnie rano, przenikało przez muślinowe i jedwabne, kolorowe zasłony, tworząc niesamowity orientalny klimat; zapach kadzidełek sprawiał, że czułem się jakbym odbył długą podróż do egzotycznej krainy. Naprzeciw mnie stała niemłoda, ale wciąż emanująca erotycznym blaskiem kobieta, w typie Moniki Bellucci.
— Patrz jaki piękny — delikatnymi ruchami sięgnęła do błyszczącego się złotymi okuciami kuferka i wyciągnęła z niego japońskie cudeńko.
— O Olympus PEN D — próbowałem zrobić na niej wrażenie człowieka, który zna się na rzeczy.
— Taki ładny, kup panie, niedrogo. — Jej zmysłowe dłonie muskały malutki aparat w taki sposób, że przez chwilę chciałem zamienić się z nim miejscami.
— Nie, nie potrzebuję nowego sprzętu — wiedziałem, że nie mogę ulec pokusie — Mam już czym robić zdjęcia.
Przez twarz kobiety przebiegł dziwny gest przerażenia a jednocześnie zadowolenia.
— Nigdy! — krzyknęła — Nigdy nie możesz robić nim zdjęć!
— No to po co mi on? — chciałem spytać przytomnie, ale naszą transakcję biznesową przerwało nagłe wtargnięcie wzburzonego mężczyzny.
— Co jest do kurwy nędzy, scheisse!? — typ o bliskowschodniej urodzie złapał mnie za koszulę i przyciągnął moją twarz do swojej.
— Nic. Pani próbowała…
— Co próbowała, scheissssse? — zasyczał groźnie — Co próbowałaś z tym dupkiem Aisza?
— Pan przyszedł, chciał sprzedać aparat — odpowiedziała zlękniona kobieta.
— Aparat, kurwa? Jaki aparat?! — mężczyzna nakręcał się z sekundy na sekundę, jednak kiedy Aisza Bellucci położyła rękę na jego ramieniu spotulniał i spojrzał na nią wzrokiem pełnym miłości.
— To ja już sobie pójdę — próbowałem wycofać się z niezręcznej sytuacji.
— Idź kurwa, idź — powiedział facet już całkowicie spokojnym głosem — Tylko zabierz ze sobą to gówno — wcisnął mi do ręki małego Olympusa.
Nie chciałem protestować i tłumaczyć, wsunąłem więc aparat do kieszeni i ulotniłem się czym prędzej. Nie miałem już ochoty na zdjęcia. Poszedłem do hotelu i nazajutrz wróciłem do Warszawy. Wywołałem filmy z Berlina, zeskanowałem i wrzuciłem na fejsbukowego fanpejdza czekając na lajki. Pochłonięty czytaniem komentarzy, zupełnie zapomniałem o moim nowym aparacie i dziwnym zdarzeniu w dziwnym namiocie.

Minęło lato, jesień powoli zaczynała wdzierać się w ulice Warszawy; jak w tym ówczesnym powiedzeniu: Drzewa pozbywają się swych liści, już niedługo w plener wyjdą nowodokumentaliści.
Zupełnie zapomniałem o moim nowym gadżecie, który od wakacji leżał w stercie podróżnych toreb. Wygrzebałem go z trudem i postawiłem przed sobą na biurku. Nie wyglądał jakoś szczególnie. Owszem, ładny, mały - nie większy od kostki mydła; ciężki i zwarty, przypominał o czasach kiedy sprzęt foto nie rozsypywał się zaraz po gwarancji. Jasny standardowy obiektyw pełen szklanych soczewek dawał nadzieję na dobrą jakość zdjęć; selenowy - o dziwo, wciąż działający światłomierz - mierzył światło z dokładnością do najmniejszych, ledwie podzielnych części nanosekund. I co najważniejsze - połówkowy format, dający 72 zdjęcia na filmie, pozwalał poszaleć bezkarnie na ulicy.
Załadowałem do niego czarno-białą czterysetkę i poszedłem pobuszować po stolicy. Fotografowało mi się tak dobrze, że mimo podwójnej ilości klatek, skończyłem negatyw w niecałą godzinę. Wróciłem do domu, wywołałem go, pociąłem, wsadziłem w koszulkę i położyłem na kupce czekającej w kolejce do skanowania. Nazajutrz zająłem się codziennymi obowiązkami.

Przyszła zima. Ochota na ganianie po ulicach minęła mi zupełnie, więc zająłem się sesjami kolegów i koleżanek, w prowizorycznym studio, zrobionym w śródmiejskiej mansardzie z pięknym, niczym nie zakłóconym widokiem na PKiN. Chociaż może “sesje” to zbyt poważne słowo na cyknięcie kilku klatek, kończących się szybko rozmowami, jedzeniem i piciem do samego rana. Zaczynałem powoli rozumieć, że w byciu artystą nie ważne są zdjęcia a grono serdecznych ludzi wokoło.
Któregoś wieczora, po osuszeniu ostatniej butelki wina, kumpel zaczął odruchowo przeglądać leżące na podświetlarce negatywy.
— O! Zacząłeś fotografować pustkę? — rzucił nie odrywając lupki sprzed twarzy.
— Pustkę? W jakim sensie? — podszedłem zaciekawiony. Pochylał się nad półklatkowym negatywem z mojego jesiennego streetowania.
— Tutaj — pokazał palcem — Puste ulice, zero ducha na zdjęciach. Kiedy to robiłeś? O świcie czy jak?
— Nie przypominam sobie — przejąłem od niego lupę i zacząłem przeglądać klatka za klatką. Rzeczywiście. Na żadnym zdjęciu nie było śladu człowieka. Przecież to nie możliwe. Pamiętam, że łapałem konkretne sceny; przechodnie mijali mnie w tłumie jak w normalnym dniu, w godzinach szczytu — Nie rozumiem stary, robiłem typowego streeta. Wiesz - akcja, trochę subtelnej anegdoty, czasem jakieś plecy…
— No to raczej cienko ci to wyszło — westchnął i padł nieprzytomny na sofę.
Zaciekawienie i zaintrygowanie wywiały ze mnie resztki alkoholu. Przysiadłem do skanera i zacząłem skanować feralny negatyw. Klatka za klatce - faktycznie, ulice pełne ludzi wyglądały teraz jak z jakiegoś fantastyczno-naukowego filmu o ostatnim człowieku na ziemi. Nie było nikogo. Żadnej żywej duszy. Nikogo na ulicach i co dziwne, nikogo w przejeżdzających samochodach.
— Może jeszcze jednak nie wytrzeźwiałem i to zwyczajny pijacki zwid? — pomyślałem i zrobiłem sobie test jaskółki — Co jest grane? O co chodzi? Przecież aparat nie mógł popsuć się w ten sposób?
Przypomniałem sobie, że mam w nim jeszcze niedokończony negatyw z sesją z Andżeliką, którą robiłem jakiś czas temu. Sięgnąłem do szuflady, wyciągnąłem kamerkę i wyjąłem z niej film. Poszedłem do ciemni. Włożyłem do koreksu i zacząłem bełtać. Zupełnie zapomniałem o tych połówkowych kadrach. Normalne średnioformatowe zdjęcia, wywołane i zeskanowane, wrzuciłem już dawno na fejsa.

Andżela pojawiła się w naszym towarzystwie całkiem niedawno. Piękna dziewczyna, zakręcona na maksa na lata 70. Mimo, że ledwo przestała być nastolatką, nie znajdywała przyjemności w obcowaniu ze swoimi rówieśnikami. Wzdychała do starych filmów, starych książek i kapel rockowych z drugiej połowy XX wieku. Szczególną estymą darzyła Micka Jaggera. Wytatuowała sobie na ramieniu charakterystyczny wywalony, czerwony jęzor, otoczony infantylnym tekstem “Only You, Mick!”. Przyznaję, że robiliśmy sobie z niej bekę na imprezach, bo kiedy tylko puszczaliśmy jakiś kawałek Stonesów, wchodziła w błogie uniesienie, kołysząc się z boku na bok jak w transie. Przy całej śmieszności sytuacji, była przy tym tak urocza, że całe towarzystwo milkło i z konieczności wsłuchiwało się w zawodzenie zmanierowanego wokalisty.

Minutnik przerwał wspominki. Wyciągnąłem negatyw z koreksu, utrwaliłem, przepłukałem na szybko i powiesiłem do wyschnięcia. Rzuciłem na niego okiem i zobaczyłem, że Andżelika wdzięczy się rozkosznie przed obiektywem, z dumą prezentując swój ukochany tatuaż. Po godzinie zdjąłem wysuszony negatyw, pociąłem go na kawałki i położyłem się zmęczony na łóżko.

Obudziliśmy się rano z tradycyjnym kacem we łbie. Poszedłem do kuchni i zacząłem robić kawę. Jej zapach wyrwał kumpla ze snu.
— Ale mnie łeb napierdala — skrzywił się patrząc na zaśnieżony pałac za oknem. — Masz coś na ból głowy?
— Bo pić to trzeba umieć — podałem mu tabletkę z krzyżykiem.
— Umiem, umiem, tylko jakoś wczoraj mnie zmorzyło — usprawiedliwiał się nieporadnie.
— Ale pamiętasz ten negatyw z pustymi ulicami? — spytałem.
— No... — kiwnął głową jakby wiedział o co chodzi ale jego spojrzenie mówiło, że nie otworzył sobie jeszcze wszystkich klapek w mózgu.
— Ten z małymi klatkami - street bez ludzi, którzy powinny na nim być.
— No — klapki powoli zaczęły się otwierać — I co z nim?
— Przypomniałem sobie, że miałem jeszcze niedokończony film w aparacie z sesją Andżeliki.
— No i, no i? — wiatr zaciekawienia targał mu już okiennicami na całego — Widać coś? Znaczy ją?
— Tak. Pręży się uroczo jak to ona — powiedziałem i biorąc kubek z kawą poszedłem do biurka — Zobacz.
Wziąłem negatyw do ręki i poczułem jak zimny dreszcz przechodzi mi przez ciało. Klatki były puste. Adżela zniknęła, zostawiając po sobie pusty fotel, sofę i krzesło. Wrzuciłem film do skanera, myśląc, że może wyciągnie ją z powrotem, ale kadry wciąż wyglądały jak z nudnej homestagowej sesji.
Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. Chwyciłem telefon i wybrałem numer dziewczyny.
— Abonent jest chwilowo niedostępny, albo nie ma takiego numeru — usłyszałem komunikat. Wykręciłem jeszcze raz, i jeszcze raz.
— Może ja spróbuję? — zaproponował kolega wyciągając swojego smartfona. Niestety jego próby okazały się tak samo bezowocne.
— Kurwa! Dziwne to — wyrwało mi się z niepokojem.
— Nie panikuj. Zjem coś pod drodze i zaraz do niej poskoczę. Może nie zapłaciła abonamentu albo co?
— OK — odpowiedziałem ciesząc się, że nie siedzę w tej dziwnej sytuacji sam.
Zaraz po wyjściu przyjaciela, wziąłem aparat do ręki i zacząłem przyglądać mu się dokładnie. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Nie wzbudzał niepokoju, nie wydawał z siebie dziwnych dźwięków - zwyczajny, stary Olympus. Sięgnąłem po zestaw śrubokrętów i zacząłem demontaż mając dziwną nadzieję, że odkryję coś w środku. Rozebrałem go na tyle na ile dałem radę, ale nadal nie zauważyłem w nim niczego niezwykłego. Zacząłem składać wszystko na swoje miejsce i przykręcać małe śrubki. Wciąż wyglądał zwyczajnie.
Usiadłem przed kompa i odpaliłem fejsa. Wpisałem imię i nazwisko Andżeliki, ale nie znalazłem nic. Jakby nigdy nie miała konta. Sprawdziłem instagrama - przecież pamiętam, że wrzucała tam zdjęcia, które jej dałem, ale nie miałem jej już w obserwowanych. Zdesperowany, zacząłem googlać po staroświecku. Nic. Jakby w ogóle nie istniała.
Trzy godziny później wrócił kumpel.
— No i co byłeś u niej?
— Byłem — odpowiedział, ale minę miał niewyraźną.
— I co? Mów? Spotkałeś się z nią?
— Stary, dziwna sprawa. Otworzyła mi jakaś babcia z wnuczkiem na ręku. Kiedy zacząłem się dopytywać, powiedziała, że żadna taka dziewczyna tu nie mieszka; że to jej mieszkanie od 60 lat, nigdy nikomu go nie wyjmowała, wychowała tu syna, a nie córkę i poza letnimi czy zimowymi wypadami na wczasy, nigdy nie wyjeżdżała stamtąd na dłużej.
— Sprawdziłem net — podzieliłem się rezultatem swoich poszukiwań.
— Poczekaj, spróbujemy jeszcze czegoś innego — popatrzył na mnie i chwycił za telefon.
— Weronika? No cześć. Sorry, że dzwonię tak znienacka, ale nie mogę załapać Andżeli. Nie wiesz co u niej?
— …
— No Andżela, ta od Stonesów.
— …
— Jak to nie znasz? Swojej najlepszej kumpeli nie znasz?
— …
— Dlaczego wydurniam? Pytam, bo mam do niej konkretną sprawę i…
— …
— Nie, nie robię sobie z ciebie idiotki. Sorry, muszę kończyć - popatrzył na mnie przerażonym wzrokiem
— I co teraz teraz? — spytałem?
— Nie wiem mordo, nie wiem. Dziwna sytuacja — kumpel zadzwonił jeszcze do trzech innych znajomych, ale rezultat był podobny jak za pierwszym razem.
— Może jeszcze śpimy zwaleni po wczorajszym i to jakiś pojebany sen? — klapnęliśmy na podłodze próbując zrozumieć coś z tego wszystkiego. Czary czy kosmici? Rzucaliśmy jakimiś nierzeczywistymi pomysłami, mając nadzieję, że zagłuszymy w sobie męczące poczucie niepokoju. Zgłosić to komuś, zawiadomić policję?
— Zadzwonisz i co powiesz? Zgłosisz zaginięcie osoby, która nigdy nie istniała?
— No dobra, ale skoro nigdy nie istniała i nikt ze znajomych jej nie pamięta, to dlaczego my ją pamiętamy? — zastanawiałem się na głos.
— Nie wiem — wzruszył ramionami.
— Albo obaj dostaliśmy jakiejś psychozy, albo musi to być związane z tym aparatem — jedynie my dotykaliśmy negatywów.
— Wiesz co? — przyjaciel wyglądał jakby wpadł na pomysł stulecia — Może zadzwoń do profesora Dragana? Fizyk kwantowy, sam fotografuje. Może to jakoś ogarnie?
— Może, zawsze jest jakieś może — poczułem się totalnie zmęczony. Kolega poczuł chyba to samo, bo zaczął rozglądać się milcząco po mansardzie.
— Zmywam się stary. Odczekajmy. Zobaczymy jak się to ułoży — poradził zakładając płaszcz — Pogadamy za parę dni.

Minęło trochę czasu. Zima zaczęła odpuszczać. W Parku Świętokrzyskim pojawiły się pierwsze przebiśniegi. Pamięć o nieistniejącej Andżeli powoli zaczynała zanikać. Tak łatwo zapomnieć o kimś kto nigdy nie istniał. O kimś, o kim nikt nie wspomina w towarzystwie; o kimś kogo posty nie pojawiają się na społecznościówkach. To tak łatwo przychodzi.
Zaczęła się wiosna. Zaraz zacznie się sezon na streetowanie. Zawładną mną subtelne anegdoty… Swoją drogą — czemu każdy jara się subtelnymi anegdotami a ma wywalone na subtelne dramaty?
Przetarłem wszystkie aparaty z kurzu, kompulsywnie omijając małego Olympusa. Steetowałem. Kompulsywnie. Jak narkoman w ciągu.

Kumpel, którego imienia już nie pamiętam, zadzwonił do mnie pewnego upalnego, letniego dnia.
— Cześć mordo! — zarechotał do słuchawki — Masz chwilę? Jestem u ciebie pod chatą, mam nieziemskie nowiny.
— Mam. Wpadaj — wcisnąłem przycisk domofonu, kiedy zadźwięczał po kilku sekundach.
— Stary, ale jazda — przyjaciel wpadł podjarany jakby trafił szóstkę w totka.
— No? Co się stało? — czekałem aż emocje opadnę i uspokoi się na tyle, żeby przejść do konkretów.
— Pamiętasz Andżelę? — spytał patrząc na mnie niepewnie.
— Tak, pamiętam — odpowiedziałem, nie dodając, że już prawie całkowicie znikła z mojej głowy. Że próbuję nie zapomnieć, ale z dnia na dzień jest to coraz cięższe; jakbym walczył z jakimś szalonym twórcą, który wielgachną gumką od ołówka próbuje przeczyścić mi mózg.
— To patrz mordo. Wpadła mi ostatnio biografia Stonesów, widzisz — zobaczyłem jak wyciąga z plecaka obcisłe tomisko.
— No i? — czekałem na dalszy ciąg.
— Pamiętasz jej zajawkę na ten stary szajs z lat 70.?
— Trudno nie pamiętać. Miała pierdolca na tym punkcie, jak mało kto na cokolwiek.
— No to zobacz na to, mordo! — zaczął kartkować książkę otwierając ją na stronie z wielką fotografią — Widzisz?
— Co mam widzieć? Jagger z jakąś panną.
— Weź, popatrz dokładnie! — żachnął się wskazując palcem na ramię tulącej się do Micka dziewczyny.
Zobaczyłem tatuaż, z trudnym do zapomnienia napisem “Only You, Mick!”. Przyjrzałem się uważniej. Funfel wychwycił moje spojrzenie, bo zatriumfował wzrokiem.
— Ta sama, nie? Tylko dziesięć lat starsza! Rozumiesz stary? Ta piosenka - “Angie”…?
— Ale jak? — poczułem, że trauma sprzed pół roku wraca — Jakim cudem?
— Nie wiem jak. Mogłeś zadzwonić do profesora Dragana, może by ci to konkretnie wyjaśnił. Ja czytałem, w jakimś poradniku, że są rzeczy na świecie, o którym się filozofom nie śniło, fizyków to chyba nie dotyczy?
— A Mariane Faithfull? Bianca, Jerry Hall i następne?
— Nie ma. Zero. Jedna laska od początku lat 70. Widzisz - na złe jej to nie wyszło! Poczytaj se sam — rzucił książkę na stół i nim zdążyłem powiedzieć cokolwiek zniknął za drzwiami.
Zacząłem czytać. Faktycznie. Zgadzało się wszystko poza kobietami. Widać było, że gdzieś w alternatywnej rzeczywistości Angie postawiła na swoim. Może nie zrobiłem nic złego? Może to ten aparat co wciąż zła pragnąć, wciąż… Bredzę. Błąkam się po labiryncie niespełnionych życzeń wpadając w poetycką ekstazę romantycznych poetów.

Nagle z radia doleciały mnie słowa znanej piosenki.

Pleased to meet you
Hope you guess my name
But what’s puzzling you
Is the nature of my game


Jak zahipnotyzowany sięgnąłem pod małego Olympusa. Somnabulicznymi ruchami ustawiłem go na statywie. Nastawiłem ostrość na fotel na przeciwko, usiadłem na nim i wziąłem do ręki długi wężyk, a potem delikatnym ruchem wcisnąłem go jak mogłem najmocniej.