ROBERT KRESA | NIKON F90X



_




NIKON F90X

1996

… co prawda półprofesjonalnym, aczkolwiek równie szybkim Nikonem F90X. Żebym zbytnio nie cierpiał i nie zalewał się łzami, sąsiad dorzucił mi do niego zgrabnego Nikkora 20/2.8D i Speedlita SB-26. Jako, że nie było mnie w tym momencie stać na żaden inny obiektyw, przez dwa miesiące moja fotografia charakteryzowała się bliskim podejściem do tematu. Szczerze przepraszam wszystkich, którym musiałem wtedy robić portrety.
Aparat był równie szybki jak konkurencyjny Canon ale zajmował mniej miejsca w torbie. Nie wiedziałem, czy to wada czy zaleta - obsesji na punkcie wielkości i niedźwigania tobołów jeszcze wtedy nie miałem, ale podświadomie czułem, że wielki sprzęt i długi zoom robi wrażenie na potencjalnych klientach i modelach. Autofokus pomykał jak zając na pachnącej wiosennej łące, a zdjęcia wychodziły ostre jak brzytwa. Nic dziwnego - przy ogniskowej 20mm nie mogło być inaczej. Po niedługim czasie dokupiłem Sigmę 28-70/2.8 i zacząłem rozglądać się za jakąś poważniejszą robotą niż magazyny dla kobiet, młodzieży i dzieci.

Latem 1997 roku wszyscy fotoreporterzy pojechali na południe Polski fotografować powódź tysiąclecia, więc wykorzystałem moment i poszedłem z portfolio do Życia Warszawy. Chyba faktycznie musieli mieć duże braki kadrowe bo przyjęli mnie od ręki. Jeszcze tego samego dnia dostałem telefon z pytaniem czy mogę pojechać nazajutrz na temat. Pamiętam to doskonale bo musiałem zerwać się przed świtem, żeby na 6:00 rano dotrzeć do Markotu na Marywilską i sfotografować wyjeżdżający w trasę konwój z darami dla powodzian. Mimo, że sytuacja na południu powoli się uspokajała i fotoreporterzy wrócili do Warszawy, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie wywalili mnie z roboty i przez następny rok czy dwa, dzień w dzień biegałem po ulicach miasta trzaskając foty na lewo i prawo. Uliczne korki, dziury w jezdni, remonty, demonstracje, koncerty, wybuchające i niewybuchające bomby, politycy w sejmie, no i przede wszystkim znienawidzone przez wszystkich “główki” czyli małe portreciki do krótkich wywiadów i opinii. Nie lubił ich nikt, bo płacili za nie tylko 10zł - kiedy pomyślę sobie po ile chodzą dzisiaj zdjęcia w agencji, nie wiem czy mam się śmiać czy płakać.

Z rozrzewnieniem wspominam system rozdzielania tematów. Na początku telefoniczno-stacjonarny: zaraz po wieczornym planowaniu, koło 22:00 (?), dyżurujący fotograf dzwonił do domu i zlecał rzeczy na poranek następnego dnia; następne rozdzielano już na miejscu. Po kilku tygodniach dostąpiłem zaszczytu posiadania służbowego pagera. Strasznie upierdliwe i wkurzające urządzenie, pozwalające jedynie na jednostronną komunikację, przez co odpadało marudzenie i próby wykręcenia się od nudnych czy trudnych zadań. Info na wyświetlaczu było bezlitosne: Handel wódką na stadionie XX-lecia, jutro o 7:00! - nie było dyskusji, że głowa boli, że tramwaj stanął, że dziewczyna zamknęła drzwi mieszkania od zewnątrz.
Na szczęście owe cudo techniki, dosyć szybko zostało zastąpione przez zalewające rynek telefony komórkowe, które pozwalały poczuć się jak wolny ptak i prawdziwy flaner: Nie musiałem warować w domu przy słuchawce, czy zalegać w redakcyjnym bufecie przy parówkach z mikrofalówki. Komfort bezcelowego krążenia po mieście, kafejach i różnych innych przybytkach uskrzydlał; nie ważne gdzie się byłem - ważne żebym miał naładowaną baterię w batonie, aparat w torbie i mało alkoholu we krwi.

Z początku robiliśmy zdjęcia na filmie czarno-białym. Naświetloną rolkę, albo pół - bo firmowy materiał trzeba było oszczędzać i przewalenie całego negatywu na jakiś mały bzdet skutkowało dywanikiem u szefa - oddawaliśmy laborantowi do ciemni, skąd po niecałej godzinie wynosił wglądówki 13x18, które rozkładaliśmy na stole i układaliśmy w jakieś sensowne story. Oczywiście taka sytuacja nie zdarzała się na codzień a tylko przy ważniejszych tematach - przy mniej ważnych, pochylaliśmy się nad stykówką z lupą w ręku.
Z czasem zaczęliśmy odchodzić od czarno-bieli. Coraz więcej stron w gazecie było kolorowych, więc ryzykowanie, że jakiś temat wpadnie na kolorową a zrobiony był w monochromie było nikomu niepotrzebne. Ciemnia stała się miejscem gdzie dało się odsapnąć i schłodzić się w upalne dni. Napisałbym, że napić piwa, ale przecież to kłamstwo, bo żaden odpowiedzialny fotoreporter nie pił nigdy w pracy. Od czasu do czasu można było pozwolić sobie na prywatę i zrobić wypieszczoną odbitkę na barycie do portfolio.

Znosiłem do domu kilogramy prasówki, wycinałem zdjęcia podpisane moim nazwiskiem i pokazywałem je koleżankom, kolegom, przyjaciołom i znajomym; wszystkim ciociom, wujkom, babciom, dziadkom i dalszym członkom rodziny. Ojciec pozostawał obojętny - nie zostałem przecież ani lekarzem, ani inżynierem czy chociażby architektem. Mimo wszystko jednak, musiał czuć odrobinę dumy z faktu, że pracowałem w kupowanej przez niego od lat gazecie, bo przestałem dostrzegać nerwowy tik na jego twarzy, nad którym nie potrafił zapanować ilekroć mnie widział. Zawsze mogło być gorzej - mogłem przecież stoczyć się na dno i zostać zawodowym mordercą albo aktorem porno.