ROBERT KRESA | NIKON F801



_




NIKON F801

2002

No i znowu obudziłem się o świcie zlany zimnym potem: “Co jeśli trafi się jakieś zlecenie? Życie artysty może piękne jest i romantyczne, ale czy da się wyżyć z obrazków dzięcieliny pały, falujących wierzb albo morza żółtego rzepaku rozlewającego się po horyzont? Żeby żyć trzeba jeść a żeby jeść trzeba zarabiać. Przecież nie pójdę na ściankę albo na kotleta z Hasselbladem w ręku.” — obsesyjne gonitwy myśli wyrzuciły mnie z łóżka z prędkością rewolwerowego pocisku. Nie mogłem czekać do niedzielnej giełdy; był dopiero poniedziałek a cały tydzień życia w zawieszeniu, jawił mi się jako wieczność. Połykając w pędzie, śniadaniowy i powszedni, z lekka zeschnięty kawałek chleba z dżemem, ruszyłem w rajd po warszawskich komisach. Być może było ich więcej - ja pamiętam cztery: dwa na Trasie Łazienkowskiej na wysokości Remontu, na przeciwko siebie po obu stronach ulicy, i dwie niezawodne miejscówki na Ochocie, do których pałałem szczególną sympatią.

Schodkami w dół, w małej piwniczce na Radomskiej, stężenie sprzętu foto na metr kwadratowy zapierało dech w piersiach. Wszystkie formaty i rodzaje: małe, średnie, wielkie; lustrzanki, kompakty i nieznanego rodzaju wynalazki typu zrób to sam. Paski, pokrowce, powiększalniki i fotograficzna literatura na kilogramy. Istne, sprzętowe królestwo z niepodzielnym i absolutnym władcą za ladą.
Niektórzy nie lubili pana Leszka, który jak to dzisiaj bywa, nie sprzedawał uśmiechów na lewo i prawo i nie kłaniał każdemu klientowi w pas. Bystrym wzrokiem świdrował potencjalnego kupującego, czekając na jego pierwsze słowa, dzięki którym mógł zorientować się jaką formę prezentacji przyjąć.
— Panie Robercie, skąd ja mogę wiedzieć czego pan nie wie? — tłumaczył mi kiedyś swoje podejście do biznesu.
Jego pozorna oschłość dawała jednak pewność, że gdy zaczynał czuć do kogoś sympatię i zaczynał wchodzić z nim w oralne potyczki, istniało duże prawdopodobieństwo, iż faktycznie go polubił. Mimo, że nie były to jeszcze czasy wszechobecnej poprawności uśmiechu i noszenia ozdobnych masek pozytywnego podejścia do człowieka, już wtedy jego postawa potrafiła uwierać co niektórych fotografów ze słabszą psychiką. “Nie ufaj ludziom, którzy nie mają wrogów” - kto to powiedział? Winston Churchill? Józef Stalin? Jan Paweł II czy Mahatma Gandhi? A może Jezus Chrystus albo Budda?
Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu - w końcu zasłużyłem na podawanie ręki na powitanie i kilkugodzinne pogaduchy o wszystkim. Ba! - doszło do tego, że zacząłem razem z nim, w niezręcznym milczeniu obserwować każdego nieznajomego klienta błąkającego się niezdecydowanie po sklepie; w klimacie sceny jak ze starego westernu, kiedy do zakurzonego saloonu wchodzi niespodziewanie samotny rewolwerowiec z nikąd, brakowało jedynie muzyki gasnącej gwałtownie po otwarciu drzwi.
Po roku czy dwóch, doczekałem się w końcu statusu swojaka. Mogłem bez skrępowania prosić o pożyczenie sprzętu na testy i przepierdalać czas na wykłócaniu się nad wyższością Hasselblada serii V nad sześciotysiączkami Rolleiflexa.

W poniedziałkowe popołudnie wparowałem do piwniczki w dosyć wzburzonym nastroju.
— Co się stało panie Robercie? Wszystko w porządku? — zaniepokoił się pan Leszek.
— Panie Leszku. Przerażenie wielkie ogarnęło mnie dzisiejszego poranka. Spełniam się jako artysta, koncentruję na formie i oddaję się pasji nieskrępowanego tworzenia, ale przecież muszę z czegoś żyć - mieć co jeść.
— No ale panie Robercie — zakłopotał się pan Leszek — Przecież wie pan, że nie mam pana wpisanego w dowodzie w rubryce dzieci… No dobrze, ile pan chce pożyczyć?
Mój wzrok padł na lustro, w którym zobaczyłem szaloną postać z rozwianymi włosami. Zreflektowałem się i przyhamowałem emocje. Wziąłem głęboki wdech i wydech.
— Dziękuję panie Leszku — powiedziałem już całkiem spokojnie — Nie o pożyczkę chodzi. Pomyślałem tylko, że nie mam żadnego aparatu do zarabiania pieniędzy. Przeraża mnie to.
— Ale jak to? — odparował pan Leszek wchodząc z powrotem w rolę króla sprzętu — Hasselbladem pan nie może zarabiać?
— Hasselbladem? Jak? Panie Leszku, jak? Mam zarabiać na sztuce? — wzburzyłem się, próbując zatrzymać falę ogarniającego mnie niezrozumienia.
— No dobrze — westchnął — Coś zaraz panu wybierzemy. Ma być drogo, tanio czy po kosztach?
— Coś prostego do roboty. Bez zbędnych emocji — zacząłem rozglądać się po półkach a pan Leszek zaczął buszować pomiędzy kamerami. W końcu wyciągnął z najbardziej zakurzonego kąta Nikona F-801 z jakimiś dwoma stałoogniskowymi szkłami.
— Może być? Niezjechany tak bardzo, popracuje jeszcze kilka lat — powiedział kładąc go przede mną na ladzie. Aparat był wcześniejszą wersją F90X, którego miałem pięć lat temu. Ówcześnie, każde następne generacje kamer nie różniły się od siebie jak obecnie. Na jakość zdjęć wpływał przede wszystkim obiektyw i film; puszka sprawiała jedynie, że fotografowanie było mniej czy bardziej wygodne, a topowa profesjonalność zapewniała głównie mniejszą awaryjność w terenie. 801-ka miała podobne rozłożenie sterowania jak mój poprzedni Nikon więc poczułem się jak w domu. Ostatnie resztki paniki zeszły ze mnie jak ze zużytego, urodzinowego balonika.
— Dziękuję panie Leszku. Dobry jest, nic więcej mi nie potrzeba — uśmiechnąłem się. — Ile to mnie będzie kosztowało?
— W skarpetkach pana nie puszczę — machnął lekceważąco pan Leszek.
Resztę dnia, już całkiem na spokojnie, spędziliśmy na dyskusji czy zoomy dorównają kiedyś jakością obiektywom stałoogniskowym.

Kilometr dalej mieścił się mój drugi ulubiony komis. Nie miał tak swojskiej atmosfery jak piwniczka na Radomskiej, bo był od niej o dwie klasy wyżej, ale miał za to poważnie brzmiącą nazwę - Sterling Photographic.
Paweł i Wayne nie ograniczali się do handlu używanym sprzętem. Jako przedstawicielstwo Hasselblada, Sekonica, Tachihary, ProFoto i nie wiem czego jeszcze, zapewniali dostęp do najlepszych cudów fotograficznej techniki.
— O cześć! Miło cię widzieć — rzucił na powitanie Paweł — Napijesz się kawy?
— Chętnie — odpowiedziałem.
— To nam też zrób — nie odwracając się od monitora wskazał za siebie na pomieszczenie gospodarcze robiące za toaletę i kuchnię.
Ich podejście do klienta zdecydowanie różniło się od sposobu handlu pana Leszka. Z otwartymi ramionami i szerokimi uśmiechami na twarzy witali każdego kto chociażby nawet przez pomyłkę wszedł do ich sklepu. Podobnie jak na Radomskiej, na fotograficznych przepychankach można było stracić u nich kilka godzin. Było tam o tyle wygodniej, że zapewniali klientowi komfortową kanapę do wypoczynku. Pamiętam z jakim zapałem i profesjonalizmem sprowadzali dla mnie osłonę przeciwsłoneczną do mojej hasselbladowej 80-ki. Przyznaję, że czułem się wtedy jak najważniejszy fotograf w Polsce. Pomogli mi też w krótkim krzysie, gdy przytłoczony skomplikowanym rynkiem sztuki w Polsce i rozczarowany bezsensownością pracy reportera prasowego, szukałem środków na zakup codziennej porcji parówek z keczupem. Za niewielką pensję zaspokajałem sprzętową ciekawość klientów a później, kiedy w firmie pojawił się profesjonalny skaner i fotograficzny ploter, grzebałem przy fotogramach warszawskich artystów. Powoli odrzucałem profesjonalne ciągoty i zaczęło docierać do mnie, że prawdziwą wolność w tworzeniu, osiągnę tylko wtedy gdy fotografia przestanie być dla mnie zawodem, a stanie się moją miłością i sposobem na życie.