ROBERT KRESA | NIKON D700



_




NIKON D700

2009

— No co tam? Co się urodziło? — rzuciłem swobodnie do słuchawki czekając na namiary na nowy temat.
— Nic. Dyrektor chciałby z tobą porozmawiać. Wpadnij dzisiaj o 12:00 — Kasia jak zawsze kończyła rozmowę nie czekając na odpowiedź.
Wypiłem kawę, wziąłem sprzęt i pojechałem do agencji.
— Panie Robercie — zaczął przyjaźnie i z uśmiechem dyrektor — Grzegorzowi posypał się sprzęt a jedzie jutro na kongres. Proszę mu oddać firmowy aparat.
— Ale jak to, przecież to mój…
— Nie pana, panie Robercie tylko firmowy — dyrektor pozostawał nieugięty jak zawsze.
— To może ja pojadę na ten kongres zamiast Grześka? — próbowałem zagrać ostatnią szansą.
— Proszę się nie wygłupiać panie Robercie. To poważny temat, nie możemy sobie pozwolić na nieostre zdjęcia.
— Ale to nie moja wina, w tym Canonie jest skopany autofokus, poza tym, to było tylko jedno zdjęcie.
— Jedno, czy nie jedno. Zobaczy pan, że prawdziwy zawodowiec umie poradzić sobie nawet z — tu pokazał palcami w powietrzu znak cudzysłowu — zepsutym aparatem.
— No to czym ja teraz będę fotografował?
— Panie Robercie, jest pan dorosłym facetem. Proszę iść na zakupy i przestać się mazać — nikt jak dyrektor, nie potrafił dawać konkretnych, ojcowskich rad.
Zostawiłem torbę ze sprzętem u Kasi.
— Idę na krótki urlop.
— OK, OK. Zadzwonię jak będę coś miała — rzuciła znad komputera.
Potuptałem do domu piechotą. Zastanawiałem się czy nie odpuścić. Miałem wrażenie, że wszyscy ewidentnie dają mi znaki, że w Warszawie jest za dużo zawodowych fotografów. Pomyślałem jednak, że nie poddam się łatwo i pokażę… - sam nie wiem co chciałem im pokazać.
Miałem odłożoną gotówkę na czarną godzinę. Poszedłem do zaprzyjaźnionego sklepu foto.
— Czołem. Muszę kupić jakiś zestaw do prasówki.
— Aleś sobie czas na zakupy wybrał — popatrzył na mnie smutno Łukasz.
Fakt. Kryzys 2008 roku dobijał do Polski. Ceny sprzętu szły w górę jak kiedyś tulipany w Holandii. Koledzy w necie chwalili się, że sprzedawali używki drożej niż kupowali je rok wcześniej w sklepie. Ale co robić. Nie chciałem ryzykować używanego sprzętu. “Odkuję się”, pomyślałem. “Kilka tematów i mi się zwróci.” Koniec z końców skończyło się na Nikonie D700 z dwoma klasycznymi, zawodowymi zoomami - 24-70 i 70-200. Oczywiście obydwa f2.8. Profesjonaliście nie wypadało mieć niczego ciemniejszego. Cieszyłem się, że w końcu będę miał działający autofokus, bo to co wyprawiał Canon wołało o pomstę do nieba.
Na drugi dzień wróciłem do agencji i zameldowałem Kasi, że jestem gotowy do pracy. Jak zawsze wzruszyła tylko ramionami. Dzień poźniej zadzwoniła jednak z nowym zleceniem: Wielka fotograficzna wystawa w Szałasie Sztuki. Co prawda wernisaż był kilka dni wcześniej, ale nie było kogo wysłać. Czyli typowy zapchaj temat - zero “gęb” do zfocenia na których można coś zarobić, tylko nikomu niepotrzebne foty typu “było kiedyś ale się skończyło”. Ale co miałem robić, znowu marudzić, że gówno nie impreza? Poszedłem.

Nieopodal na parkingu spotkałem kolegę z dawnych lat.
— Hej, hej! Kopę lat! — Wojtek wyglądał na zadowolonego z przypadkowego spotkania.
— Cześć — odpowiedziałem. Nieoczekiwany kontakt z kumplem ze szkolnej ławki mógł być miłą niespodzianką lub koszmarną stratą czasu. Co jednak szkodziło zaryzykować - wystawa mi nie ucieknie.
— No co tam? — zerknął na aparat wiszący mi na ramieniu — Też fotografem jesteś?
— “Też?” — zdziwiłem się. Z tego co pamiętałem, to ja byłem tym wydurniającym się typem, który ganiał z aparatem na wszystkich imprezach, podtykał go pijanym ludziom pod nos, a potem zarywał nocki w łazience wpatrując się przy czerwonym świetle w kawałek papieru. Wojtka w tamtym czasie bardziej interesowała płeć piękna, której jak sam się kiedyś wyraził - był smakoszem.
— A tak. Wyobraź sobie, że troszeczkę fotografuję.
— Nie widziałem. Zawsze miałeś inne hobby.
— No wiesz stary — uśmiechnął się zalotnie a zarazem trochę sprośnie — połączyłem jedno z drugim. Rok temu kupiłem cyfróweczkę i powiem ci, że to był strzał w dziesiątkę. Dziewczyny lgną jedna po drugiej.
— Modę robisz?
— Dokładnie — przytaknął — Wynająłem kawałem piwnicy na Starówce, zrobiłem rajd po lumpeksach i mam raj. Nie muszę wydawać nic na knajpy. Jest stoliczek i antyczne łóżeczko. Musisz wpaść stary. Koniecznie. Pełna profeska.
— Może kiedyś — nie chciało mi się słuchać o jego miłosnych podbojach.
— Co tam dokładnie masz — zerknął mi przez ramię — Nikon?
— Tak, kupiłem niedawno.
— Ja mam 1-kę Canona. Muszę mieć profesjonalny. Dziewczyn nie oszukasz. Zawsze wiedzą czy podchodzisz ze szmelcem, czy masz coś do powiedzenia w temacie.
— Święta racja. Najlepszy sprzęt to podstawa. I długi obiektyw. Trzeba mieć zajebiste foty.
— Dokładnie — pokiwał głową nie łapiąc ironii — A co ty tutaj w ogóle robisz?
— Idę sfotografować wystawę w Szałasie Sztuki.
— Aaa… “Oczy szeroko przysłonięte”? Zajebiście. To idziemy. Zobaczysz mój najnowszy projekt.
— Wisisz tam?
— No jasne. Przecież to przekrojowa wystawa naszego pokolenia. Zadzwonił do mnie Michaś, to nie mogłem odmówić. Idziemy! Może się uda jeszcze jakiegoś piwka napić.
Wojtek gadał całą drogę. Ze szczegółami opisywał każdą sesję z modelką. Większość opowieści opierała się na szczegółach niekoniecznie związanych z fotografowaniem.
— … no a Sylwia. Stary! Mówię ci. Laska kapitalna ale za bardzo zawodowa.
— W jakim sensie zawodowa? — nie rozumiałem.
— No wiesz. Zamiast słuchać się co i jak; czaić o co chodzi - to ta, że jej się poza nie podoba, że tak nienaturalnie, że w ten sposób to kobiety stóp nie stawiają. Ocipieć można. Rozebrać się nie chciała, a jak jej powiedziałem o projekcie, to się wzięła i wyniosła. Pierdolnięta jakaś. A mówili, że na pozowaniu się zna i podchodzi do tego na poważnie.
— O jakim projekcie? — zaciekawiłem się.
— A no tak… Ty przecież się sztuką nie interesujesz, reporter… — pokiwał ze zrozumieniem głową.


Weszliśmy do ogrodu, w którym znajdował się Szałas. Kiedyś ruiny starego pałacu, dziś odnowione i przerobione w eklektycznym stylu. Stare, zabytkowe mury mieszały się z nowoczesną architekturą stali i szkła. Całość dopełniały nitowane rury wystające z każdego, najmniej oczekiwanego zakamarka. Dużo rur. Miały być kojarzone z gałęziami jak w prawdziwym szałasie, jednak z daleka budynek wyglądał jak wielki kłębek zwiniętego niedbale drutu. Burza, która wybuchła przy okazji jego „restauracji“ dawno już przycichła. Pałac nie okazał się dosyć zabytkowy, by opłacało się utrzymać jego stary wygląd. Jedynie od strony skarpy zostawiono kawałek starej części, dzięki czemu z daleka, dla idących dołem wyglądał jak prawdziwy zabytek.



— Cześć Marysiu — Wojtek uśmiechnął się do młodej dziewczyny sprawdzającej bilety — Przyszedłem pokazać koledze ogródek — mrugnął do niej porozumiewawczo. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

— Marysia też jest kwiatkiem — szepnął do mnie cicho.

Wystawa zajmowała trzy kondygnacje. Cały budynek zajęty przez sztukę fotograficzną. Na ścianach wisiały fotografie kolorowe, czarno-białe, małe i duże. Slajdy wyświetlane z rzutników przenikały się z audiowizualnymi prezentacjami.
— To jest moje — powiedział Wojtek wskazując na przeogromną fotografię 2 na 3 metry — To jest mój „Ogród rozkoszy ziemskich“.

Patrzyłem na zdjęcie. Pod błękitnym niebem z białymi chmurkami rozpościerało się pole kwiatów. Wyglądały na orchidee, choć ich kolory wydawały się bardziej dziełem komputera a nie natury.

— No i?

— Piękne — przytaknąłem.

— Stary. Ile się narobiłem w szopie. Myślałem, że nie wyrobię. Najgorzej było namówić tyle dziewczyn.

— Dziewczyn?

— Ha! — odezwał się tajemniczo — Podejdź bliżej.

Podszedłem. Coś, co z daleka wydawało mi się dziwnymi kwiatami, było naprawdę zdjęciami kobiecych genitaliów porozciąganych w photoshopie.

— Zatkało cię, co? — Wojtek promieniał — Nie ma powtórek. Każdy kwiatek to jedna dziewczyna. Trzysta sześćdziesiąt sześć kwiatów. Tyle ile dni w roku. Przestępnym. Niezłe, co?

— Robi wrażenie — przyznałem.

— Pewnie, że robi. To sztuka bracie. Kunszt, wysiłek pracy, pomysł — dźwięk telefonu przerwał mu zachwyty.

— Tak?

— …

— Tak kochanie.

— …

— Trochę nie mogę, spotkałem…

— …

— Tak?

— …

— Dobrze. Zaraz będę - schował telefon do kieszeni.

— Przepraszam cię, ale muszę spadać. Wiesz takie-nagle-tam.

— Stało się coś? Coś poważnego?

— Nie, nie. Ważne spotkanie. Biznesowe. Wiesz, ty sobie tutaj pooglądaj, popatrz, a zdzwonimy się później, OK? No to nara. Cześć.

Wyszedł nim zdążyłem dać mu numer telefonu.



Rozejrzałem się po sali. Zacząłem z zazdrością oglądać zdjęcia. Ale jak wspomniał Wojtek - reporterka to nie sztuka. Trudno zresztą nazwać to co robiłem reporterką. Zdjęcia gwiazd podpisujących swoje nowe płyty i kłaniających się na premierach filmowych, prezydenta ściskającego rękę premierowi, czy nowych automatów biletowych na dworcu to nie coś co kojarzyłem z rozkładówkami Life’a. Szybkie cyknięcie, szybkie spojrzenie i do kosza. Nic też, co można pokazać na „Oczach szeroko przysłoniętych“ lub wysłać na World Press Photo. Mistrz fotografii niepotrzebnej. Lata codziennego rannego wstawania, przeliczone na potrzeby powszedniego życia. Marudziłem w myślach jakbym naprawdę robił to przez dziesięciolecia a nie przez kilka krótkich w zasadzie epizodów.



Zaglądałem w każdy zakamarek galerii. Najbardziej rzucały się w oczy - co logiczne - duże fotografie takie jak „Ogród rozkoszy ziemskich“. Kiedy jednak przelotnie zapoznałem się ze sztuką największą, pomyślałem, że poszukam nowych smaków w dziełach mniejszych. Dla tych najmniejszych przeznaczona była specjalna sala. Na poddaszu wisiały obok siebie dziesiątki stykówek. Obok każdej płachty wisiało małe szkło powiększające, tak by oglądający mieli większy komfort obcowania. Problemem dla niektórych mogło być, że aby dostać się do lupek należało ostro przykucnąć. Kiedy podszedłem bliżej zauważyłem, że kucnięcie nie rozwiązywało problemu. Jasnym było, że artysta wymagał by do jego twórczości podchodzić w pozycji leżąco-czołgającej. Zerknąłem na tumany kurzu i śmieci zalegające przed zdjęciami i zobaczyłem, że poza jednym miejscem, gdzie drogę do stykówki znaczył ślad wypolerowanej klepki, ów artystyczny performens okazał się całkiem nietrafiony.



Nad najbardziej wydeptaną stykówką widniał napis - „Tysiąc dziewic”. Zastanowiło mnie jak na 36 klatkach można zmieścić tysiąc dziewic? Wychodziło 27,77 dziewicy na klatkę. Jak zobaczyć tyle dziewic na tak małym zdjęciu? Nawet przy pomocy lupy? Niewiele brakowało, bym przemógł w sobie obrzydzenie do wycierania podłogi i nie padł przed sztuką.



Zszedłem na dół. W pomieszczeniu, które kiedyś było narożną wieżą wisiało tylko pięć zdjęć. Usiadłem z wrażenia. Wodziłem wzrokiem z jednego na drugie, z drugiego na trzecie i dalej, by ponownie wrócić do początku. Serce łomotało gdy zastanawiałem się nad tym prostym i nieskomplikowanym przekazem jaki niosły fotografie. Czarno-białe kwadraty szerokości około metra. Czerń i biel. Czystość dzieła powalała. Czarne ramki z nadrukowanymi danymi kodakowskiego negatywu i totalna biel w środku. Czyste, prześwietlone klatki. Czarne ramki a w środku nicość. Nic. Zero. Puste, czekające by je zapełnić. Tabula Rasa. Czysta, niezapisana kartka. Tak. Dokładnie. Zrozumiałem. Potrzebowałem wyzerowania. Zapomnienia. Ruszenia przed siebie bez oglądania się w przeszłość. Nie ważne co było, ważne co będzie. Jakże klarowny przekaz i jakże nieskomplikowane dzieło.
“Pierdolę to”, pomyślałem. “Po co się kopać z koniem?” Zadzwoniłem do agencji i powiedziałem, że rzucam robotę.
— Whatever — odpowiedziała jak zawsze niewzruszonym głosem Kasia.
Byłem wolny. Trochę przerażony co na moją wolność powie małżonka, ale widziałem, że kiedy wytłumaczę jej tą niesamowitą iluminację jakiej doznałem; tego uderzenia sztuki, które powaliło mnie na kolana… Widziałem, że zrozumie. Że musi zrozumieć. Czułem, że skończył się czas mojej zabawy w zawodowego fotografa. Obiecałem sobie, że już nigdy w życiu nie zrobię żadnego zdjęcia na zamówienie.



Wróciłem do Mamiyi. Zamykałem świat w kwadratowe klatki, nie zastanawiając się czy zdjęcie ma jakikolwiek finansowy potencjał. Przyznam się, że w pewnych momentach nachodziły mnie głupie myśli, czy nie zahaczam odrobinę o sztukę. Na szczęście moje wewnętrzne, kpiące, pełne cynizmu i ironii zwierzę rodem z powieści Hermana Hesse wykpiwało te dziwne pomysły na tyle, że potrafiłem zawsze wrócić do realnego świata fotograficznego dokumentu.

Któregoś razu zauważyłem, że mam fana; prawdziwego jak się wydawało, fana mojej twórczości. Zaczepił mnie przez maila, pisał po każdym opublikowaniu zdjęć na stronie internetowej; rozkładał każde zdjęcie na czynniki pierwsze i dostrzegał w nich rzeczy, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Z początku dziękowałem, próbując zachować zdrowy dystans, jednak po jakimś czasie dawałem wciągnąć się w głębsze dyskusje - kto nigdy nie dał ponieść się własnej próżności niech pierwszy rzuci kamień.
Dziwiło mnie, że trafiłem na jednostkę całkowicie pochłoniętą czyjąś twórczością. Standardowo, ludzie zainteresowani zdjęciami innych, sami są fotografami i wszelkie spotkania i pogawędki ze swoimi idolami, próbują wykorzystać do poprawienia swoich zdjęć. W skrócie mówiąc: “Jak on to robi?”. Rzecz mało spotykana w muzyce czy filmie.
Po kilku miesiącach niemego walenia w klawiaturę, mój fan wyraził chęć poznania swojego mistrza na żywo. Jako, że wycieczkowałem wtedy do Krakowa, zmówiliśmy się, że zahaczę po drodze o małą miejscowość, w której mieszkał. Spotkaliśmy się w kawiarnianym ogródku na rynku. Miałem przygotowane odpowiedzi na setki pytań, które może zadać, równocześnie jednak zastanawiałem się czy jest coś, o co może mnie jeszcze zapytać - wydawało mi się, że wie o mnie wszystko. “Pewnie skończy się na przyjacielskim piciu piwa”, to była jedyna myśl jaka przychodziła mi do głowy. Tylko gdzieś w kąciku łba pojawiało się niepokojące swędzenie: “Dlaczego nigdy nie pisał nic o sobie?”. “Bo jest skromny, a ty w swojej bucowatości i nadmuchanym ego, nigdy się go o nic nie pytałeś”, odpowiadało zwierzę z powieści Hesse.
— O! Dobrze, że jesteś! — odezwał się miękki głos. Zobaczyłem młodego człowieka dźwigającego pod pachą wielką teczkę, taką rozmiaru metr na pół, jaką noszą przeważnie studenci szkół artystycznych albo kandydaci na architektów.
— Czołem, fajnie… — nie zdążyłem dokończyć, bo kolega sprawnymi ruchami zdjął wszystko ze stolika i położył na nim swój bagaż. Otworzył goi zaczął przebierać w dziesiątkach fotografii - małych, dużych i średniej wielkości.
— Tak się cieszę, że przyjechałeś. Naprawdę. Zobacz, to jest zachód słońca jaki udało mi się sfotografować w zeszłym tygodniu. Myślisz, że jest w tym jakaś nostalgia? A tutaj mam streeta — zerknąłem na zdjęcie kobiety odwróconej do mnie plecami, przechodzącej przez rynek, na którym się spotkaliśmy — Zrobiłem studium istnienia — fotografia kobiety zmieniła się w serię nie różniących się od siebie zdjęć wykonanych w odstępie kilkunastu sekund — Widzisz to, widzisz?
— No… — z lekka zszokowany próbowałem wydusić z siebie jakieś słowo.
— A tutaj mam serię portretów. To studium przyjaźni międzygatunkowej — zobaczyłem zdjęcia kota, psa, chomika i makro-zbliżenia złotych rybek — Jak myślisz czy prawdziwa przyjaźń może trwać tylko między ludźmi?
— No… — chciałem odpowiedzieć coś konstruktywnego, ale kolega zupełnie nie zainteresowany moją opinią, kontynuował swój pokaz.
— Wiesz. Seria międzygatunkowa wiele mi dała. Odważyłem się zagadać do Lucynki, do której - przyznam się nieśmiało - miałem zawsze słabość — wyciągnął na wierzch wielkie czarno-białe akty dziewczyny, wyginającej się w dziwnych pozach w łanach wielkiej niekoszonej dawno trawy.
Nie wiem jaką pojemność miała jego teczka. Co chwila wyciągał następne fotografie z każdej dziedziny jaką wymyśliła historia. Makro, architektura, zwierzęta, akty, portrety - część z nich spadała na ziemię, na co nie zwracał żadnej uwagi. Zdjęcia proste do bólu, bez żadnego pomysłu, z zerową techniką; żadnego światła, żadnej chwili - nic. Nic z czego można by wyciągnąć chociaż jedno pozytywne słowo.
Domyślałem się; wiedziałem co będzie dalej. Próbowałem znaleźć słowa, coś pozytywnego czego mógłby się uczepić i poprowadzić jakąś narrację.
— Przepraszam cię. Przerwijmy na chwilę. Muszę na moment do toalety, to tam? — wskazałem drzwi kawiarni. Kolega kiwnął jedynie głową, nie przerywając tej surrealistycznej prezentacji. Wszedłem do środka i wywołując nieme wzburzenie u obsługi wymknąłem się tylnym wyjściem. Na szczęście zaparkowałem blisko. Wcisnąłem gaz i czym prędzej zmyłem się do Krakowa. Moje wewnętrzne zwierzę wyło ze śmiechu targając kierownicą auta.



Przemek był fotoreporterem z Przemyśla. Nie śledziłem nigdy tamtejszej prasy, ale jak sam wspominał, po kilku latach rzucił w diabły ostrą orkę w redakcjach i ruszył w świat szukając samodoskonalenia. Pracował potem trochę komercyjnie, by znowu zrezygnować z kieratu i oddać się wolności w podróżach z aparatem w ręku. Przyznam, że czułem do niego sympatię. Postać nie dbającego o rzeczy doczesne flanera, imponowała mi jak diabli. Ucieszyłem się więc, kiedy zagadał któregoś razu:
— Wiesz. Wiesz, będę we wrześniu prowadził warsztaty foto w Wenecji. Gdybyś był przypadkiem to zadzwoń, spotkamy się na jakąś lampkę wina.
— Że niby przypadkiem… powiadasz? — nie byłem pewien czy żartuje czy mówi serio.
— No, nigdy nie wiadomo, gdzie zawieje człowieka wiatr przeznaczenia — zakończył z emfazą i podał konkretne daty wyjazdu.
Nie wiem czy mówił poważnie czy drażnił się ze mną, dziwnym trafem złożyło się jednak, że na wrzesień planowałem z żoną objazdowa wycieczkę po Toskanii.
— Słuchaj… — zagadałem do niej niedługo przed wyjazdem — Jak będziemy wracać zahaczymy o Wenecję.
— Po co? Przecież byliśmy tak już pierdylion razy — zdziwiła się małżonka — Nie lubię Wenecji. Jest ciasno i śmierdzi. Poza tym mieliśmy zobaczyć Cinque Terre.
— Zobaczymy przy następnej okazji. Nie ma co zaliczać wszystkiego z taką prędkością. Poza tym, chciałbym dorobić jeszcze kilka zdjęć do serii. Mam niedosyt. No i nie ściemniaj, że ci się nie podoba, bo za każdym razem chodzisz zauroczona chłonąc dzieła renesansowych mistrzów — rzeźbiłem jak najlepiej umiałem. Przecież nie mogłem się przyznać, że chcę zrobić kumplowi niespodziankę i jak w pokerze, rzucić “sprawdzam”. Bałem się, że nie zrozumie takich samczych ambicji.
Planując podróż, zarezerwowałem ostatnią, włoską noc w weneckim hotelu. Wycieczka udała się znakomicie. Przemykaliśmy autem po toskańskich dróżkach, odwiedziliśmy Florencję, Pizę, San Gimignano; powylegaliśmy się chwilę na plaży w Viareggio i zrobiliśmy rajd kamieniołomami Carrary. Cinque Terre było niedaleko. Kusiło. Ale samczy pęd zrobił swoje i następnego ranka, zamiast jechać na zachód skręciłem w stronę Wenecji. Dotarliśmy na miejsce wczesnym popołudniem. Pokręciliśmy się chwilę między kanałami - musiałem zmęczyć żonę, żeby mieć dla siebie noc na pogaduchy o fotografii, których nie znosiła. Wieczorem, pod pozorem nocnych zdjęć wymknąłem się z hotelu.
— Cześć Przemo! — zaćwierkotałem radośnie do słuchawki — Jestem na miejscu! Gdzie się widzimy?
— Keek? Znaczy gdzie jesteś? — kolega wydawał się na zaskoczonego.
— No w Wenecji. A gdzie niby? Przecież zapraszałeś. To gdzie się widzimy?
— Nie, no wiesz. Sorry, nie mogę teraz. Omawiamy z grupą zdjęcia z dzisiejszego dnia.
— Jutro z rana wracam do domu — próbowałem trzymać gardę i nie pokazywać swojego rozczarowania.
— Jutro też nie mogę. Będziemy robić studium targu rybnego. Ale spotkamy się na pogaduchy w Warszawie, OK?
— OK — przyznaję, że witki opadły mi zupełnie. Oczywiście próbowałem zrozumieć, że jest w pracy i musi wywiązać się z podjętej roboty, nie ogarniałem tylko - “po chuj te zagrywki z zaprosinami?” Pocieszające było jedynie, że zamiast siedzieć w knajpie przy winie i pierdolić o tym jak robić zdjęcia, udało mi się tego wieczora zrobić kilka niezłych fotografii.



Błądziłem wciąż po mieście, łapałem kadry i ładowałem obrazki do neta. Napisałbym, że wrzucałem na insta, ale chyba jeszcze nie było insta na świecie. Lądowało to wszystko na WWW, flickrze czy na fejsbuku, co było zupełnie bez znaczenia, bo równie dobrze mogło lądować na śmietniku pod domem.
Któregoś razu fejs podrzucił mi w propozycji znajomych, dawno niewidzianą koleżankę Krysię. Pamiętam jak pojawiała się w Super Expressie, robiąc od czasu do czasu jakieś tematy dla redakcji. Zdarzało się, że podpytywała mnie o technikalia, z którymi nie potrafiła dać sobie rady. Żyła fotografią, sprzęt był dla niej rzeczą drugorzędną.
Ucieszyłem się, że mnie pamięta. Poplotkowaliśmy chwilę przez messengera. W końcu napisałem:
— A może spotkamy się na żywo? Pogadamy o fotografii, napijemy się piwa albo kawy?
— Oczywiście jak najbardziej. Tylko wiesz, ja teraz biorę 100 złotych za godzinę konsultacji. Albo ewentualnie mogę zaprosić cię na warsztaty, które będę prowadzić w przyszłym tygodniu. Co prawda nie ma już miejsc, ale chyba uda mi się cię wcisnąć po starej znajomości.
Podziękowałem. Nie stać mnie na wywalanie tyle kasy na fotografię.



Przemysław, Krystyna, głodny uwagi kolega z podkrakowskiego miasteczka, którego imienia nie mogę sobie przypomnieć - zacząłem zastanawiać się czy nie otwiera się przede mną nowa ścieżka w życiu. Może skoro wydawało mi się, że wiem o fotografii już wszystko, nadszedł czas żeby podzielić się tą wiedzą z innymi? Głowiłem się przez chwilę nad cennikiem, ale uznałem, że skoro trafiłem w życiu na ludzi, którzy dawali mi swoją wiedzę za darmo, nieuczciwym byłoby, gdyby brał teraz za to pieniądze. Dałem ogłoszenie na kilku grupach foto. Napisałem, że nieodpłatnie i wkopiowałem linka do swojej WWW.
Nie, nie zapchało mi skrzynki pocztowej. Do dzisiaj nie wiem czy zawinił poziom moich prac, czy mało rozpoznawalne nazwisko i oszczędna notka w bio. Owszem, zgłosiło się kilka osób, ale koniec z końcem okazało się, że jedyną rzeczą na jakiej zależało moim kursantom, to by ktoś pochylił się nad ich pracami i powiedział kilka ciepłych słów uznania. Nie potrafiłem dać komuś czegoś, czego sam nie nauczyłem się doświadczać. Zrozumiałem, że jako nauczyciel nie mogę odnieść sukcesu w dzisiejszym świecie. Nie byłem tylko pewien, kto zmienił się bardziej - ja czy świat. Czy to ja spóźniłem się na pociąg, czy może odjechał mi sprzed oczu cały peron.
Dostrzegłem za to jedno - skoro nie wychodzi mi w fotografii, spróbuję od czasu do czasu przelać kilka historii na papier. Założyłem bloga i postanowiłem zostać okołofotograficznym pisarzem.