ROBERT KRESA | NIKON 35 Ti



_




NIKON 35 Ti

2006

Dni bezpłciowo przelatywały między oczami: poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota czy niedziela - nie czułem żadnej różnicy. Nie czekałem z utęsknieniem na weekend, który w życiu każdego normalnego człowieka przynosi chwile spokoju i radości. Było to na tyle nienormalne, że aby już zupełnie nie stracić kontaktu z otaczającą mnie rzeczywistością, postanowiłem ruszyć dupę i zdobyć nowe, życiowe doświadczenie.
— Cześć! — zagadałem do nowego szefa działu foto w SE — Nie szukacie przypadkiem kogoś do pracy? Wakacje są, dorobiłbym sobie do kieszonkowego.
— A kim ty, kurwa jesteś i jak tutaj wlazłeś? — zapytał niemo szef i dodał na głos otwierając szeroko oczy — Nie, raczej nie potrzebujemy nikogo.
— Na pewno? — nie poddawałem się — Nie jako fotoreporter. Może jakiś fotoedytor, archiwista, czyściciel sprzętu albo coś tam…
Szef przyglądał mi się coraz wnikliwiej. Zdziwiło go kiedy kilku wchodzących do pokoju fotografów, poklepało mnie po plecach jak starego znajomego.
— Znacie się? — usłyszałem w jego głosie ulgę i radość, że nie trafił mu się pacjent z wariatkowa.
— Tak. Pracowałem tu kilka lat temu w wakacje jako fotograf — czułem, że mogę coś ugrać — Jakby co to mogę odpuścić te drobniaki i popracować za free. Nauczę się może czegoś nowego. Ważne żeby w życiu zdobywać nowe doświadczenia; ważne żeby mieć odznakę.
— No dobra… — powiedział przeciągle, a na twarz wrócił mu grymas obcowania z niestabilnym osobnikiem. — Zostaw numer, odezwę się za kilka dni. Muszę teraz iść na kolegium.
Dałem mu namiar, pogadałem chwilę z kolegami i zszedłem piętro niżej do redakcyjnej stołówki. Żarcie w SE było wyśmienite i w cenach o połowę - jak nie więcej - niższych niż w najtańszych knajpach na mieście.
Tydzień później, za najniższą krajową, zacząłem pracę jako fotoedytor. Robota była ciekawa. Przychodziłem do redakcji koło południa. Losowałem kategorię w jakiej będę danego dnia latał, i szedłem na kolegium, gdzie burza mózgów ustalała co dzisiaj będzie na tapecie. Przelatywałem potem po agencjach albo portfolio fotografów, w poszukiwaniu zdjęć nadających się do ilustracji danego artykułu; w przypadku newsów popędzałem fotoreporterów żeby nie ociągali się ze słaniem fot. Pod wieczór przekazywałem wszystko prowadzącemu, który był albo zadowolony albo nie. Następnie wszystko szło na skład, potem do drukarni a po północy kierowcy rozwozili zmęczonych dyżurantów do domu.
Najbardziej lubiłem kulturę i dział miejski; trochę mniej politykę a najmniej sport.
— Znajdź jakieś dobre zdjęcie żurawia — rzuciła mi za plecami dyżurna. Odpaliłem strony stockowych agencji i próbowałem wypatrzeć jakieś ciekawe, wyróżniające się fotografie ptaków. Wydrukowałem kilka z nich i zostawiłem jej na biurku.
— Pojebało cię człowieku? Co to jest?
— Żuraw. Chciałaś przecież zdjęcia żurawia.
Popatrzyła się na mnie wzrokiem podobnym do tego jakim zerkał na mnie kilka dni temu szef działu foto.
— Ty sobie kpisz ze mnie? — rozejrzała się wkół czy ktoś poza nią widzi ten niesłychany przykład bezczelności — Żurawski. Znasz? Piłkarz taki.
— Sorry, jasne — naciągnąłem na twarz maskę głupiego Jasia. — Coś mi się popieprzyło, wybacz.
— OK. Nie ma sprawy — pokiwała głową — Jeszcze jakieś sprężynki mi znajdź.
Spanikowałem. “Sprężynki”? Przelatywałem w mózgu przez moje nikłe zasoby sportowe. “Czy mamy jakieś sportsmenki o nazwisku kojarzącym się ze sprężynkami”? Mózg nie wywalał żadnych danych.
— Sorry, a dokładnie o kogo chodzi? — z lekka przerażony próbowałem żeby na moją gębę nie wypłynął chociażby najmniejszy grymas uśmiechu.
— Ty chyba naprawdę jesteś jakiś ułomny — westchnęła ze zrezygnowaniem — Sprężynki. Takie z metalu. Idź już…
Oddaliłem się z przegraniem w oczach. Jej i moich. Przeszukałem bazę zdjęć, znalazłem zdjęcia Żurawskiego i sprężynek. Nazajutrz zobaczyłem w artykule zgrabny fotomontaż, na którym zamiast nóg, piłkarz miał odpowiednie protezy.
Tak. Moje umiejętności nieradzenia sobie ze sportem w krótkim czasie stały się legendarne.
— O kurwa, byleby tylko nie on… — ledwosłyszalny szept zniechęcenia, delikatny jak trzepoczące skrzydła motyla, przelatywał przez usta prowadzących, którzy dostrzegali mnie na redakcyjnych kolegiach.
Zupełnie inaczej szło mi w pozostałych działach. Może dlatego, że znałem miasto, czułem jego tkankę, wiedziałem jak wygląda Doda czy Michał Wiśniewski, i orientowałem się kto jest ówczesnym prezydentem Polski. Poza dniami kiedy dostawałem sport, czas w SE biegł całkiem znośnie, wręcz przyjemnie. W newsroomie było głośno, gwarnie i śmiesznie. Zupełnie jak w amerykańskich filmach, którymi jarałem się dekadę wcześniej. Wakacje minęły jednak szybko i pewnego wrześniowego dnia, szef wezwał mnie na dywanik.
— Musimy ciąć koszty — powiedział nie patrząc na mnie, skupiony na przeglądaniu jakichś ważnych papierów — Mam nadzieję, że dorobiłeś sobie do kieszonkowego w te wakacje.
Nie wiem czy błagałem go na kolanach, czy podszedłem do końca mojej redakcyjnej przygody całkiem na luzie. Następne co pamiętam to jak stoję w kiblu i myję ręce po sikaniu.
— Kto robi w przyszłym tygodniu kulturę? — zagadał kierownik tegoż działu.
— Nie wiem, na pewno nie ja — odpowiedziałem zerkając na niego przez lustro.
— Nie? Dlaczego?
— Dzisiaj jestem ostatni dzień, zaraz wychodzę i już nie wracam.
— Jak to? — papierowy ręcznik zatrzymał mu się w rękach.
— Normalnie. Cięcie kosztów — wzruszyłem ramionami i opisałem koledze wcześniejszą rozmowę z szefem.
— Poczekaj chwilę — dokończył wycieranie rąk i sięgnął po komórkę.
— Jesteś jeszcze czy już wyszłaś?
— …
— To wróć na chwilę — krótkimi słowami wyłuszczył swojej zastępczyni w czym rzecz.
— Żesz kurwa najlepszego człowieka mi wyrzucają — rzucił wychodząc z ubikacji — Poczekaj w dziale, ok? Pójdę na górę i zobaczymy co i jak.
Poczułem się mega doceniony. To wspaniałe uczucie, kiedy ktoś poświęca swoją energię i czas by zatrzymać cię przy sobie. Może jestem tylko trybikiem w maszynie, ale ta maszyna nie będzie dobrze funkcjonować beze mnie. Niestety z wstawiennictwa nie wyszło nic. Cięcia kosztów wygrały z trybikiem. Kiepsko tylko, że nie pamiętam imienia i nazwiska kolegi, który poszedł się o mnie wykłócać. Mam go oczywiście na zdjęciu, ale jak się nazywał..? Tak czy siak… Gdyby jakimś cudem to przeczytał - wielkie dzięki.

Znowu zostałem bezrobotny. Jako, że nie byłem już artystą nie był to powód do dumy. Mimo, że dalmierzowa Mamiya zaspokajała moje wszystkie potrzeby, w najbliższą niedzielę udałem się do Stodoły na zakupy. Ku pocieszeniu kupiłem sobie najbardziej biżuteryjny aparat jaki miałem w życiu. Mały, tytanowy kompakt Nikona, który hipnotyzował swoimi magicznie obracającymi się wskazówkami. Samo patrzenie jak z gracją mechanizmu luksusowego Patka, przeskakują na cyferblacie, dawało więcej przyjemności niż robienie zdjęć. I niestety do tego sprowadziła się w praktyce jego używalność. Po przekręceniu dwóch rolek, zaczął odstawiać dziwne nieprzewidywalne fochy. Wyłączał się w połowie filmu, nie chciał wysunąć obiektywu, dopiero wyjęcie baterii a niekiedy zwinięcie całego negatywu pozwalało na wyrwanie go z letargu. Po kilku telefonach do serwisu, okazało się, że rzecz jest nienaprawialna. Wrzuciłem go więc do szuflady z obietnicą, że wypatroszę kiedyś z niego magiczny cyferblat i zrobię z tego bransoletkę.

Minęło lato, liście pospadały z drzew i zaczęła dopadać mnie jesienna deprecha. Uliczny gwar ciepłego dnia ucichł a ja poczułem tęsknotę za szumem redakcyjnego newsroomu.
— Hmm… Więc pracował pan w SE? — dyrektor EN wpatrywał się na mnie badawczo znad biurka — A czemu nie przyniósł pan CV?
— Niewiele tam mam do wpisania, szybciej to wszystko wyrecytuję z pamięci — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Był to schyłek czasów kiedy korporacyjność nie weszła jeszcze do branży i można było odobinę pokozaczyć.
— Hmm… No dobrze. Odezwiemy się. Dziękuję — zakończył rozmowę niesprawiając wrażenia, że jest zainteresowany nowym pracownikiem. Tym bardziej zdziwiłem się, kiedy kilka dni później zacząłem pracować w agencji.
Robota była fajna. Zrywałem się przed świtem żeby na 7:00 rano zdążyć przed firmowy komputer. Ściągałem ze światowych serwerów paczki zdjęć, przeglądałem je i wybierałem te, które trafiały do agencyjnego serwisu. Przewalałem w ten sposób około 10.000 kadrów dziennie. W końcu dowiedziałem się kto to jest ta Paris Hilton i z jakiego filmu jest sławna. Osiem godzin zlatywało jak z bicza strzelił. O 15:00, mijając zazdrosne spojrzenia koleżanek, wychodziłem z roboty i łapałem ostatnie promienie zimowego słońca. Czynność była tak mantryczna i wciągająca, że nie zauważyłem nawet jak przesiedziałem tam trzy lata. Nie przeszkadzało mi nawet to, że EN nie był pełnoprawną redakcją; że brakowało w niej latających w powietrzu, głośnych niecenzuralnych słów, trzymania nóg na stole, czy przyzwolenia na jedzenie przy biurku. Bądź co bądź, podobno - jak w tej mało znanej piosence - ciszą też można się cieszyć.