ROBERT KRESA | MINOX



_




MINOX

2003

— Panie Robercie, widział pan takie cudo? — wypalił pan Leszek na powitanie.
— Co to? Pendrive jakiś czy empetrójka? — zażartowałem bo zaczynały się czasy techniki cyfrowej i gadaliśmy o tym ostatnio.
Pan Leszek otworzył gustowne pudełko i wyciągnął z niego aparat znany chyba wtedy każdemu miłośnikowi filmów szpiegowskich. Używali go wszyscy: James Bond, Max Otto von Stirlitz, a nawet Zuzanna, która jesienią przyklejała mikrofilmy na starej ławce pod kasztanowcem na placu Pigalle.
— Ładny, prawda? Wziąłem właśnie w rozliczeniu od stałego klienta. Może ma pan ochotę przetestować? Zrobić na szybko kilka zdjęć? Jest nawet film w komplecie.
— Chętnie panie Leszku — odpowiedziałem — Przejdę się na bazar przy Hali Banacha. Na pewno coś ustrzelę.
Aparat był tak mały, że praktycznie można było wsadzić go wszędzie: kieszeń butonierki, zausznik na czapce; lekko wystając mieścił się nawet w kondonierce jeansów.

Pokrętło czasów, pokrętło ostrości - o którą przy ulicznych strzałach nie było potrzeby się kłopotać, i spust migawki - wszystko. Przysłony nie było, bo i po co? Kamerka miała niesamowitą funkcję wymuszającą zrobienie zdjęcia: Z powodu specyficznego naciągu migawki i przesuwu filmu, po zamknięciu aparatu traciło się nienaświetloną klatkę. Nie było komfortu niezdecydowanego kadrowania i bezkarnego oglądania świata przez miniaturowy celownik. Zupełnie jak w legendarnych katanach, w których każde wyjęcie miecza z pochwy musiało zakończyć się krwawym ciosem, tutaj każde otwarcie małego Minoxa musiało skutkować zrobienim zdjęcia. Nie spotkałem się z czymś takim w żadnym innym aparacie.

Wsadziłem negatyw i poszedłem na pobliski bazarek. Fotografowało się niesamowicie. Ludzie zupełnie nie zdawali sobie sprawy, że robię im zdjęcia; myśleli, że pocieram swędzące oko a nie przykładam kamerę do twarzy. O zdjęciach z biodra, z międzypalców - gdzie mieściła się idealnie - nie ma co w ogóle wspominać. Szpiegostwo w czystej postaci!
— Ile pan sobie winszuje za te golarke? — biznesowe propozycje na osiedlowym bazarku handlującym starociami to rzecz codzienna.
— Taką szminkę dla żony to może bym kupił, pan pokaże.
— Na gaz czy na benzynę ta zapalniczka? I dlaczego tak drogo?
— Idź pan z tą harmonijką grać gdzieś indziej, bo mnie dzisiaj głowa boli — reakcje były różne, ale żadna z nich nie kojarzyła się z robieniem zdjęcia.

Oddałem aparat panu Leszkowi i wróciłem do domu wywołać film. Oczywiście nie miałem tak małego koreksu, więc wyciągnąłem sznurówkę z kasetki i rozciągając ją palcami, majtałem nią po ciemku w kuwecie. Rozmiar klatki nie był duży: 8x11 mm. Późniejsze kompakty cyfrowe, przy podobnych rozmiarach dawały naprawdę zadawalającą jakość zdjęć. W tym przypadku, obraz jaki zobaczyłem pod powiększalnikiem kiedy próbowałem zrobić odbitkę był… hmm… ekmm… - wiem, że zabrzmi to strasznie wulgarnie, ale idealnie oddaje emocje jakie wtedy poczułem: Jak wspominałem wcześniej, kamerkę naprawdę dało się wsadzić wszędzie - na przykład w dupę, bo chyba faktycznie, w czasach gdy na rynek zaczęły wchodzić aparaty w komórkach, tylko do tego się już wtedy nadawała. Wypieprzyłem negatyw do kosza i raz na zawsze zakończyłem etap fascynacji miniaturyzacją.