ROBERT KRESA | MINOLTA DIMAGE X



_




MINOLTA DIMAGE X

2003

W świecie warszawskich fotografów zaczęły pojawiać się pierwsze jaskółki techniki cyfrowej. Nie były to już nowinki z targów czy też nowatorskie eksperymenty co odważniejszych i ciekawszych kolegów, a nadszedł czas codziennej praktyki.
— Czołem mistrzu! Co tam kisisz pod pachą? — zagadałem z ciekawością do kumpla z Wyborczej, spotkanego przez przypadek na Warsaw Summer Jazz Days w Sali Kongresowej.
— A dali nam takie cuda i kazali tym robić zdjęcia — odpowiedział kolega, pokazując mi nowiutkiego, błyszczącego Canona serii G.
— No to profeska pełną gębą — pokiwałem głową.
— O stary, to zupełnie zmienia sposób pracy! — ciągnął podekscytowany — Nie kłopoczę się o materiał, robię ile chcę; jak mi zbraknie miejsca kasuję kiepskie kadry i jadę dalej. Widzę od razu czy mi coś dygło, czy światło dobre; a jak skończę zrzucam na szybko z karty i ładuję na serwer. Żadnego pieprzenia się w wołanie, skanowanie itd.
— Zazdraszczam, szczerze zazdraszczam — nie mogłem wyjść z podziwu.
— I jakie to małe. Można mieć stale przy sobie, torby nie trzeba dźwigać — zachwytom nie było końca.
— To na co ci więc ten kloc? — wskazałem ręką na wielkiego EOSa z 70-200, który zwisał mu z drugiego ramienia.
— Do szybkiej reporterki się ta nowość nie nadaje. Jak wcisnę spust, to po sekundzie zamiast biustu i uśmiechu tancerki mam jej tyłek na zdjęciu. Ale cóż, takie życie — westchnął — Trzeba przecierać szlaki. Za pięć lat, celuloid będą wąchać tylko pasjonaci.
Chciałem bronić szlachetności techniki analogowej, ale światła przygasły i konferansjer zaczął zapowiadać gwiazdę wieczoru.
— Dobra, lecę pracować — rzucił kolega chwytając EOSa w ręce.
Poszedłem na balkon i zacząłem przyglądać się jak John Zorn woła ochronę i każe wypierdalać fotoreporterom spod sceny. “To jednak ciężki kawałek chleba” — pomyślałem, “Dobrze, że porzuciłem to na dobre i zdecydowałem się zostać artystą”.

Oczywiście artyzm artyzmem, ale trzeba trzymać rękę na pulsie i nie zgubić się w ciemnym lesie, pełnym błąkających po omacku leśnych dziadków. W wyuczonym odruchu Pawłowa, w najbliższą niedzielę poszedłem do Stodoły.
Tak, wiem teraz, że wbrew temu co mówili ówcześni specjaliści d/s sprzedaży i marketingu, 2 miliony pixeli nie jest to jakość dorównująca klasycznemu neagtywowi; wiem, że w 2003 roku było kilka nowocześniejszych aparatów mających większą rozdzielczość; wiem to wszystko i być może wiedziałem to już wtedy, ale dizajn i płaskość małej Minolty powalił moje zmysły na kolana. Wbrew karcącemu spojrzeniu pana Leszka, kupiłem sobie nową coolerską zabawkę i mimo, że szybko okazało się, iż słowa marketingowców o wystarczającej rozdzielczości to zwykłe pierdolenie, zacząłem jak szalony obcykiwać świat dookoła: Zdjęcia z poziomu oka, spod biodra, spod pachy; setki jak nie tysiące selfików; artystyczne makro paznokci, pępka, brodawek i innych fragmentów ciała o jakich nie będę publicznie wspominał; nie wpadłem tylko na pomysł, że można fotografować żarcie przed konsumpcją - zupełnie nie wiem dlaczego.
Obfotografowywałem kompulsywnie wszystko co było w zasięgu mojego wzroku i bogu dziękuję, że zewnętrzny dysk na którym to lądowały te wytwory, dosyć szybko odmówił posłuszeństwa i odszedł do krainy utraconych backupów. Zostało kilka wyselekcjonowanych obrazków wielkości znaczka pocztowego, i filmów - bo aparat kręcił też klipy o rozdzielczości 320x240, nie dłuższe niż 35 sekund.