ROBERT KRESA | LUBITEL



_




LUBITEL 166

1983

Następny aparat kupiłem sobie sam; zbierałem makulaturę i butelki - puszek po napojach jeszcze nie było, a na złom byłem za cherlawy. Przynosiłem dziki bez handlarkom spod spożywczaka, wyprowadzałem psa sąsiadowi a sąsiadce pomagałem w rzeczach, o których nie chcę mówić bo do końca nie wiem czy są wciąż legalne.

Uzbierałem kasę i poszedłem do osiedlowego sklepu foto. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale na peryferyjnej dzielnicy Warszawy był sklep z aparatami, filmami i osprzętem do wywołania - powiększalnikami, papierami i wszelkimi odczynnikami. Wywaliłem wszystkie drobniaki na ladę i poprosiłem o jakiś aparat. Ekspedientka przeliczył mój wypocony majątek i powiedziała, że na Zenita, który był wtedy królem półek nie starczy. Ze łzami w oczach, ale musiałem pogodzić się z czymś tańszym - stanęło na dwuobiektywowej lustrzance średnioformatowej. Chwyciłem pudełko pod pachę i przemknąłem niezauważony do swojego pokoju. (Rodzice nie akceptowali moich biznesowych przedsięwzięć, a akcji z sąsiadką wolałem nie uwywnętrzniać, więc wmówiłem im, że znalazłem jakiegoś starocia w trawie po blokiem - do dzisiaj dziwię się, że to przeszło). Zamknąłem drzwi i zacząłem oglądać nowe cudo.

Nie pachniało już spoconą świnią, a upajało przyjemnym zapachem nowego plastiku. Nawet pokrowiec był plastikowy, przepraszam - z ekologicznej skóry. Aparat nie miał matówki jedynie wielkie szkiełko, na którym ostre było wszystko, a do nastawiania odległości konstruktorzy zmatowili jedynie małe kółko po środku. Oceniać kadr należało na oko, bo celownik pokazywał go pewnie z połowę. Ale czy ja przejmowałem się wtedy takimi nieistotnymi rzeczami jak kompozycja? Ważne, że był nowy pachnący i nie brudził rąk. Zabrałem go na komunię kuzyna i zrobiłem jeden 12. klatkowy film, który oddałem do wywołania do osiedlowego fotografa urzędującego nieopodal kościoła. Styrana pani fotograf, przesiąknięta wonią papierosowego dymu i przepracowanego wywoływacza, robiła wszystkim wokoło zdjęcia do dowodów i legitymacji; komunii i chrzcin; no i oczywiście raz gorzej, raz lepiej, wywoływała powierzone jej materiały. Dostawało się papierowy numerek, a po kilku dniach koperta ze zwiniętym filmem - nikt nie bawił się w cięcie na paski - i odbitkami 9x13 była do odebrania. O dziwo większość zdjęć wyszła wyraźnie i ostro. Nie wiem jakim cudem bo o fotografowaniu pojęcie miałem zerowe, a ani ja ani aparat, nie mieliśmy światłomierza. Może przeczytałem instrukcję obsługi albo miałem zwyczajnego farta? Negatyw i odbitki oddałem kuzynowi. Po niedługim czasie zobaczyłem, zwinięty rulonik filmu w pudełku pomiędzy klockami.

Nie fotografowałem nim więcej. Upajający zapach plastiku zwietrzał a ja poczułem w sobie żyłkę inżyniera-konstruktora więc rozebrałem go na czynniki pierwsze i nie potrafiłem skręcić z powrotem. Miałem za to przynajmniej kilka soczewek do przypalania mrówek z kolegami.