ROBERT KRESA | LEICA R7



_




LEICA R7

1998

Nikon obrzydł mi zupełnie. Nie czułem już do niego żadnej sympatii. Idąc za głosem serca pozbyłem się chama i przytargałem do domu drugą, bliźniaczą Lajkę R7. Miałem obawy czy nie sypnie się jak poprzedniczka, ale pomyślałem, że w razie czego, zawsze uda mi się zmontować z dwóch przynajmniej jedną działającą. Ciężko je było rozróżnić, więc dla orientacji przykleiłem w pierwszej czarny pasek na obudowie pryzmatu, a w drugiej wydrapałem czarną farbę z logo i pomalowałem je na czerwono. Dokupiłem do wcześniejszego zestawu jakiś standardowy kichowaty zoom do codziennej pracy i krótkie tele do streeta. Żeby nadążać za szybszymi tematami, podpiąłem do jednej z nich motor na - drobnostka - 10 baterii. Nie dosyć, że ciągnął jak szalony, to poprawiał uchwyt kamery dzięki dodatkowemu gripowi i paskowi na rękę. Ciekawostka - nie wiem jak wyglądało w innych aparatach - ale motor działał tylko przy dociśniętej dźwigni naciągu. Kiedy odciągnęło się ją pod kciuk, wyłączał się i można było naciągać migawkę ręcznie - spokojnie i po cichu.

Rok później los rzucił mnie do Super Expressu, w którym płacili lepsze pieniądze niż w Życiu Warszawy. Tam w ogóle było na bogato - mieli własną maszynę do wołania negatywów i nie dawali opierdolu za zużycie materiałów. Znaczy - dawali, ale w drugą stronę: jeśli przerobiło się mniej niż dwa filmy na temat. Kierowcy wozili dziennikarzy i fotografów, a kucharz karmił w firmowej stołówce tanimi i dobrymi obiadami. Luksus i profeska pełną gębą.
Pierwszego dnia dostałem do zrobienia Strażników Miejskich ścigających stolikowych handlarzy. Nie miałem jeszcze legitymacji, więc ciche fotografowanie wydało się funkcjonariuszom bardzo podejrzane. Kiedy dodałem z jakiej gazety jestem, zapakowali mnie grzecznie do radiowozu i zaczęli obwozić po śródmiejskich komisariatach. Miałem na to wywalone, bo nauczywszy się wcześniej na filmach o fotoreporterach w strefach wojny, cichaczem wymieniłem film w aparacie; zwinąłem negatyw z naświetlonymi klatkami i wsadziłem do środka czysty. Przebiegły byłem wtedy na maksa.
Strażnicy przewieźli mnie wtedy z komisariatu na Widok (?), gdzie popsuł się komputer, na Dworzec Centralny. Policjanci nie byli jednak skorzy do współpracy, bo po niecałej godzinie - bez przesłuchania, bicia, klęczenia w kącie na grochu i polewania zimną wodą - wypuścili mnie na ulicę. Wróciłem do redakcji. Zdjęcia nie poszły a moja mrożąca krew w żyłach historia nikogo nie zainteresowała.
Nie popracowałem tam długo - miesiąc, może dwa? Co poważniejsze tematy dostawali bardziej doświadczeni koledzy, a życie paparazzo nie było dla mnie. Odpuściłem; znowu zostałem freelancerem i musiałem żywić się sucharami popijanymi zsiadłym mlekiem.