ROBERT KRESA | LEICA R7



_




LEICA R7

1997

— Co ona śpiewa? “…but my name was a light a day”?
— “Elisa Day”, głupku!

OK - ze wstydem muszę przyznać, że nie pamiętam imion połowy dziewczyn, którym robiłem wtedy zdjęcia. Były to czasy, kiedy telefony komórkowe służyły tylko do dzwonienia i sporadycznego wysyłania SMS-ów nie dłuższych niż 160 znaków; słowo smart kojarzyło się młodym ludziom  z małym samochodem, a przygłuchym staruszkom ze smarkaterią obijającą się o trzepak.
Kultura łatwych selfików nie weszła jeszcze do codziennego życia, więc posiadania wśród znajomych fotografa dawało wymierne korzyści. Nie wiem czemu upodobałem sobie sesje robione na starym żydowskim cmentarzu - zliczam je w pamięci i wychodzi, że bywałem tam przynajmniej raz w miesiącu. Może romantyzm morza macew wzbudzał we mnie jakieś skrzywione odczucia rodem z filmów Cronenberga, albo może pasowało mi, że mało tam było ludzi przeszkadzających w fotografowaniu swoim gapiostwem? Dziewczyny wiły się między nagrobkami w dzień i w nocy, blask porozstawianych w wielkim kręgu świec, wprowadzał - jakże mi się wtedy wydawało - głęboki i mistyczny nastrój. Dreszcz i element grozy, wręcz zemsty zza grobu wprowadził wystający z ziemi ostry badyl, na którym jedna z koleżanek o mało nie straciła życia. Tak - to była fotografia okultystyczna pełną gębą. Brakowało tylko róż i kamieni jak w zacytowanej na początku piosence.

Niestety, ciężko ciosany Nikon F3 nie podobał się koleżankom; jego potęga onieśmielała, więc musiałem pokombinować i po kilku biznesowych ruchach, przyniosłem do domu Lajkę R7. Ładną, srebrną i filigranową. Razem z jasną 50-ką tworzyły zestaw, którego widok wyciągał uśmiech z każdej, nawet najbardziej ponurej dziewczyny.

Pod względem możliwości technicznych nie różniła się zbytnio od R5-ki. Cyferki na pokrętle czasów były wypukłe a nie jedynie nadrukowane; inny był też kształt wajchy od naciągu migawki i okienko licznika klatek. Najprzyjemniej wyglądał celownik - chyba najfajniejszy ze wszystkich aparatów jakie miałem; poza fenomenalną, jasną i klarowną matówką, która nie żółciła obrazu jak Nikon, wyróżniał się ciekawym rozmieszczeniem wyświetlaczy: Podgląd nastawionej przysłony był optyczny - system magicznych lusterek rzutował ją w podświetlanym w razie potrzeby zewnętrzną diodą, okienku po środku; tuż obok, jak w starym kalkulatorze wyświetlał się na czerwono czas; z boku, w zależności czy fotografowało się na manualu czy na preselekcji czasu, pojawiała się drabinka z prześwietleniem lub niedoświetleniem, albo z wartościami wybranej przez aparat przysłony; ikonka wykrzyknika w trójkącie oznaczała, że temat jest zbyt niebezpieczny i lepiej oddalić się szybko od miejsca fotografowania. Ładnie, czysto, subtelnie. Śmieszne było powiązanie sposobu pomiaru światła z trybem naświetlania. W manualu był tylko spot, w programie i preselekcji czasu - średnio-ważony, a jedynie preselekcja przysłony pozwalała na wybór obydwóch.

Fotografowałem nią na zmianę z F90X; Nikon do roboty i codziennego ganiania po mieście; Lajka do portretów i leniwego snucia po ulicy. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie choroba jaka trafiła się jej znienacka pewnego dnia: O ile nie było problemu z robienim zdjęć w poziomie, to przy pionowych ujęciach aparat coraz częściej nie chciał wyzwalać migawki. Z początku próbowałem przyzwyczaić się do jej kaprysów, jednak pewnego dnia, wkurzony przez stracony kadr, który umknął mi bezpowrotnie, wziąłem Lajkę na stół i przystąpiłem do demontażu. Odkręciłem dolną pokrywę, poszturchałem śrubokrętam gdzie tylko się dało i pokręciłem każdymi śrubkami do których miałem dostęp. Dziwnym cudem aparat przestał stroić fochy. Co prawda została mi w ręku dziwna blaszka wielkości pół na dwa centymetry, ale wszystko zdawało się działać poprawnie. Dla pewności maznąłem lakierem do paznokci w najbardziej krwawiących miejscach i przykręciłem pokrywę z powrotem.

Podobne przygody miałem z 24-ką. Ni z tego ni z owego, któregoś pięknego dnia, przednia część obiektywu razem z osłoną przeciwsłoneczną, zaczęła dygotać jak grzechotka dla dzieci. Próbowałem podsadzać w środek jakieś kawałki papieru ale oczywiście gówno to dało. Zebrałem się na odwagę, wziąłem do ręki suwmiarkę i odkręciłem przód obiektywu. Po dokręceniu kilku śrubek pod spodem, problem minął. Ucieszyłem się. Wychodziło na to, że poza umiejętnością rozbieracza, posiadam też skilla skręcacza. Dobrze było wiedzieć.