ROBERT KRESA | LEICA R6.2



_




LEICA R6.2

2000

You’ll see him in your nightmares / You’ll see him in your dreams / He’ll appear out of nowhere but / He ain’t what he seems / You’ll see him in your head / On the TV screen / And hey buddy, I’m warning / You to turn it off

Zaczęły nachodzić mnie czarne wizje: “A co jeśli wyślą mnie w dżunglę, na pustynię, gdziekolwiek gdzie nie będę miał dostępu do baterii? Jak wtedy zrobię zdjęcia? No jak?”. Obsesyjna gonitwa myśli nie dawała mi chwili spokoju. Próbowałem przemówić sobie do rozsądku, ale poległem sromotnie. Potuptałem grzecznie na giełdę i kupiłem następną Lajkę.
To była najlepsza pełnomechaniczna lustrzanka na świecie; mówiąc ściślej - nadal jest. Bateryjki służyły jedynie do zasilania wbudowanego światłomierza i diod wyświetlacza w celowniku. Może brakowało z boku drabinki prześwietleń i niedoświetleń jak w R7 - zamiast tego były strzałki i kropka jak w M6, ale w odróżnieniu od niej, czas i przysłona pod matówką były przenoszone optycznie i widoczne bez pomocy nawet mikronowej części ampera. Świetny sprzęt, który razem z 35. milimetrowym Summicronem został moim ulubionym aparatem. Czarne body, nierzucające się w oczy jak srebrne, dające po gałach R7. Siałem nim na lewo i prawo, nie będąc świadomym, że mogę zebrać coś czego nie chciałbym doświadczyć nigdy w życiu. Jak to szło?: Kiedy patrzysz za długo na czarnego psa, pies zaczyna się interesować i zerkać na ciebie.

Leżałem w wyrku wpatrując się w czerwone cyfry elektronicznego zegara majaczące na stoliku w oddali, które wyświetlały 3:33 w nocy. Patrzyłem na migocące kropki niczym na niemy metronom. Zacząłem liczyć hipnotyzujący puls czasu: 1,2,3,4,5,6 … 28,29,30,31,32,33,34,35,36 … 56,57.58,59,60,61,62, 63,64,65,66 … czemu nie zmienia się godzina…? Pomyliłem się. Jeszcze raz: 1,2,3,4,5,6 … 28,29,30,31,32,33,34,35,36 … 56,57.58,59,60,61,62, 63,64,65,66 - czas na zegarze pozostawał niezmienny: 3:33. Dlaczego 3:33? Jeszcze raz: 1,2,3,4,5,6… Kropki stanęły, przestały migotać. 3:33 drażniła się ze mną bez żadnego udawania, że jest zwykłą godziną. Ucichły zwyczajne dźwięki dobiegające jak z ulicy. Próbowałem wychwycić odgłos przejeżdżającego auta, bełkot podpitych meneli z monopolowego na dole, albo przynajmniej ciche pohukiwanie sowy polującej na gryzonie w parku nieopodal. Może chociaż szum w uszach, bicie serca… nic. Nie pamiętam żebym kiedykolwiek wcześniej słyszał taką ciszę. 3:33, 3:33, 3:33.
Czarna Lajka leżąca obok budzika drgnęła delikatnie. Pasek rzucony bezwiednie, zsunął się z pryzmatu. Dźwięk otwieranej klapki filmu zabrzmiał jak wystrzał z pistoletu. Zobaczyłem jak coś czarnego i kudłatego gramoli się niezgrabnie ze środka. Widzieliście jak rodzi się koń? Kiedy mały źrebak próbuje stanąć na nogi zaraz po urodzeniu? Te niezgrabne ruchy i pozycja zwycięzcy kiedy mu się uda. Chwieje się, ale stoi. Niepewnie. To coś zachowywało się podobnie. Małe, zdecydowanie mniejsze od konia, rozmiaru chomika - czarne i kudłate. Po kilku minutach nabrało odwagi i zeskoczyło ze stołu. Było już wielkości królika. Otrząsnęło się jak pies po wyjściu z wody i rozpukło do rozmiaru owczarka niemieckiego. Podobne, ale czarne i bardziej kudłate. Odwróciło się w moją stronę i zaczęło wywalać ślepia jak jebany pies Baskerville’ów, z jarzącymi gałami; pierdolony demon z niewydanej, drugiej części Opowieści Wigilijnej Dickensa. Stał naprzeciwko i wpatrywał się we mnie wyczekująco w milczeniu.
3:33, wciąż 3:33. Podniosłem głowę żeby przyjrzeć się lepiej. Przechylił łeb i przysiadł na podłodze. Mimo świecących oczu nie wyglądał już groźnie. Raczej na zaciekawionego szczeniaka gapiącego się na nową zabawkę, którą nie potrafił się jeszcze bawić. Pomerdał ogonem i prychnął paszczą.
— Gwizdałeś? — szczeknął pytająco.
— Że co? — pojebało mnie, wydawało mi się, że gadam z psem.
— Czy gwizdałeś na Murzyna?
— Słucham?
— Wołałeś mnie?
— To chyba niepoprawne?
— Co?
— Nie można tak mówić - Murzyn.
— Dlaczego?
— Można zranić uczucia.
— Czyje?
— Tego kogo się tak nazywa.
— Czyli moje?
— Tak.
— Ja nie mam uczuć. Nie ma problemu.
— Dlaczego Murzyn? Nie było ładniejszego imienia?
— Głupi? — pies popatrzył litościwie — Bom czarny. To jakie miało być? Czarnu…
— Dobra, w porządku — przerwałem mu w pół zdania — Niech będzie Murzyn. To skąd się wziąłeś i czego chcesz?
— Przygarnąłbyś. Zwierzak samotny, nie ma pana.
— Nie mam warunków żeby trzymać psa.
— Nie chcesz przyjaciela?
— Mam już przyjaciół.
— Na razie. Potem sobie pójdą a ja będę.
— Jak pójdą to marni to przyjaciele.
— No — popatrzył z uśmiechem zwycięzcy na pysku.
— OK. Przygarnę cię i co będziemy robić?
— Gryźć będziemy.
— Co będziemy gryźć?
— Wszystko wokoło. I szydzić. A potem patrzeć jak się przestaje ruszać.
— I jaki w tym cel?
— Bez celu. Kiedy się rozpada to ładne.
— No i co jeszcze?
— Wtulimy się, będziemy spać smacznie.
— Cały dzień będziemy spać?
— Taaaak… Wspaniale będzie.
— To nudne i bezcelowe trochę.
— Dlaczego?
— Trzeba się ruszać, coś robić.
— Dlaczego chcesz się męczyć? Biegać, szczekać - to potem nie będzie już czasu na spanie. Trzeba tak żyć żeby nikt po tobie nie płakał.
— Chyba powinno być “przez ciebie”?
— Nie - po tobie. Po co martwić kogoś po śmierci swoim brakiem? Serca nie masz dla ludzi?
— Pokrętne to. Jesteś bardzo przygnębiający, wiesz?
— Wieeemmmm — wyszeptał czule a jego uśmiech rozpromienił się jeszcze bardziej. Zdawało się, że zaczyna być większy od niego samego, jak u kota z Cheshire.
— Jak mnie będziesz wkurwiał to ci nakopię. Skręciłem już raz za młodu kark szczeniakowi, jakby co możesz następny — chyba się przestraszył. Zamilkł. Nie odzywał się. Siedział w milczeniu i wybałuszał na mnie swoje świecące ślepia.
— Będziesz kiedyś chciał przerwać spiralę bezsensu, to ja ci pomogę.
— Naprawdę? — zadrwiłem — W jaki sposób. Obszczekasz mnie?
— Nie. Dam się pogłaskać. Czule.
— No tak. To faktycznie bardzo pomocne.
— Nie rozumiesz jeszcze. Jeszcze nie teraz.
— Teraz to ja nie mam czasu i ochoty na durne sny. Mam dużo rzeczy do zrobienia.
— Bez sensu, uwierz. Słowo honoru. Dużo będziesz robił, łudził się, wiercił i wykręcał; zwijał i wywijał, niepotrzebnie skręcał i nakręcał. Wszystko to rzeczy mierne. Co z tego, że penis wciąż ci będzie stał skoro motylków w brzuchu nie kupisz za żadne pieniądze świata? Prawdziwi mężczyźni nie posiadają niczego. Żyją tylko po to, by na końcu zatańczyć pięknie na sznurku. Tak skończysz beze mnie. Przygarnij.
— Spierdalaj!
— Będziemy razem płakać, powyjemy do księżyca albo będziesz głaskał po cichu. To nie jest złe. Ludzie tylko tak mówią. Skończy się, ale nie będzie smutno; czujesz ale co to za czucie. Boli tylko. Nie broń się. Hej, no mówię do ciebie. Hej. Nieraz lepiej nie czuć nic.
— To chyba bilet w jedną stronę, co? Zaprzyjaźnię się z tobą… I co? Na co mi taka odpowiedzialność. Męczący jesteś, nie dajesz chwili wytchnienia.
— Oj nie pierdol. Łykniesz sobie pastylkę i wszystko wróci do normy.
— I znikniesz?
— Nie. Schowam się i będę patrzył z daleka.
— To po co takie rady?
— Dla komfortu złudzenia.
— Bredzisz. Idź sobie już. Daj się obudzić.
— Dobrze. Pójdę. — widziałem jak wszedł z powrotem na stół. Przygarbił się, zmalał, wszedł do aparatu i zamknął za sobą klapkę. — Ale i tak cię kiedyś jeszcze oswoję. — Doleciało szeptem ze środka.
Westchnąłem. Cisza nocy potrafi płatać figle. 3:33. Kropki wyświetlacza pulsowały rytmicznie. …56,57,58,59 - 3:34.
Jeszcze tego samego dnia, z samego rana poszedłem z czarną Lajką na giełdę i sprzedałem ją za bezcen wniebowziętemu z radości handlarzowi. — Niech cię kurwa, ktoś inny oswaja — rzuciłem na pożegnanie.

This is my flesh and blood / This is what i could’ve been / And the wheels ain’t turning, turning / As the 20th century dies…