ROBERT KRESA | LEICA R5



_




LEICA R5

1994

Czytam, czytam, czytam; chłonę każdy numer Foto-Kuriera i miesięcznika Foto. Powoli zaczynam rozumieć, że mój Canon to zwyczajne gówno, którym nigdy nie uda mi się zrobić dobrego zdjęcia. Znajduję artykuł o Lajce; o jej legendzie i historii powstania małoobrazkowego filmu. Nie kojarzę jeszcze żadnego z wymienionych nazwisk, ale wierzę autorowi na słowo, że fotografują nią najwięksi. Jadę na giełdę i zaczynam polować, mając nadzieję że mi się poszczęści i znajdę coś z czerwoną, magiczną kropką.

W końcu się udaje. Trafiam na super komplet - Leica R5, dwa obiektywy: 28 i 50mm; do tego dwukrotny extender, winder i gustowna, skórzana torba foto. 28 i 50 plus extender, czyli praktycznie mam cztery obiektywy: 28, 50, 56 i 100mm. Mega okazja! I to wszystko za jedyne 40.000.000,- złotych! Już nigdy nie zapłaciłem więcej za sprzęt foto i czuję, że nigdy w przyszłości nie pobiję tego rekordu.
Sprzedający patrzy dziwnie na młodego macacza; dziwi się jeszcze bardziej kiedy transakcja dochodzi do skutku i macacz wyciąga z kieszeni plik banknotów. Po krótkiej wymianie zdań, dowiaduję się, że to znany warszawski fotograf. Kilkanaście lat później, kiedy na fesjbukowym łańcuszku lecą wspominki, piszę jak się poznaliśmy ale kolega oponuje - twierdzi, że nigdy w życiu nie miał Lajki. Może już wtedy wiedział, że to zwyczajna błyskotka dla snobów i bogatych dentystów? Nie będę podawał nazwiska - jeśli przypadkiem przeczyta i uzna to za stosowne, być może odezwie się w komentarzach.

Nie będąc świadom obciachu, zaczynam podziwiać nową zabawkę - wszystko jest takie mocne, dobrze spasowane; chodzi jak niemiecki zegarek. Delikatne, czerwone cyferki w celowniku i matówka wielka i jasna jak dzisiejsze ekrany MacBooka Pro, wybijają moje oczy w kosmiczną orbitę niemego zachwytu. Silnik ciągnie film pewnie i mocno; pokrętła przysłony i czasu klikają jak w szwajcarskim sejfie. Tak - złapałem pana boga za nogi i wiem, że do zostania najlepszym fotografikiem świata brakuje już tak niewiele. Wkładam film i testuję. Testuję, testuję, testuję. Nie cykam już gównianych kwiatków, ptaszków czy krajobrazików. Zachłannie rzucam się na ulice Warszawy. Robię pierwsze sensowne zdjęcie do portfolio, które siedzi w nim do dzisiaj. Wydaje mi się, że stałem się fotografem.

Mam dużo szczęścia, że moja ulubiona koleżanka z osiedla studiuje dziennikarstwo na UW. Powoli wsiąkam w studenckie towarzystwo i zaczynam chwytać pierwsze płatne tematy. Jeżdzę po stolicy i po Polsce. To tylko mało znaczące tygodniki i miesięczniki, ale całym sobą czuję, że niedługo będę najlepszym fotografem LIFE’u. Napędza mnie euforia; jestem panem świata! Czyż może być lepszy zawód dla prawdziwego mężczyzny?