_
←
|
LEICA M9
2012
Stare polskie porzekadło mówi, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, i nie inaczej jest tym razem. Po 21 latach od chwili kiedy nieświadomie wziąłem ją do ręki po raz pierwszy, mam swoją własną, dalmierzową Lajkę. Nową, czystą, niemacaną przez nikogo; pachnącą, prosto z pudełka. Tylko czy to ta sama Lajka, którą zobaczyłem pierwszy raz 21 lat temu? Zamiast filmu siedzi w środku dziwna szklana płytka; nie ma naciągu i całościowo aparat sprawia wrażenie lekko spuchniętego. Poza tym wszystko wygląda tak samo. Ale po kolei…
•
Fotografuję średnioformatową, dalmierzową Mamiyą. Jest mi z nią dobrze. Czasem, podczas zmiany, krótkiego 12-klatkowego filmu, ucieka mi temat, ale poza tym nie brakuje mi niczego. Przestaję interesować się sprzętem; wszelkie nowości sprzętowe traktuję jak czytanie powieści o dalekich krajach, do których nie mam zamiaru pojechać. Któregoś dnia dzwoni do mnie Ropuch z zespołu Hello.
— Cześć Keek. Mam nową Lajkę M9. Tą cyfrową. Nie chciałbyś sobie przetestować? W przyszłym tygodniu jedziemy w trasę, wezmę cię jako dokumentalistę. Piszesz się na to?
— Jasne — zgadzam się natychmiast. Perspektywa podglądania jednego z największych polskich rockowych bandów od zaplecza, napawa mnie niesamowitą do okiełzania radością. Przypominam sobie genialne zdjęcia Annie Leibovitz z trasy Rolling Stonesów. Zdaję sobie sprawę, że może to nie ta skala - do Leibowitz mi daleko, a Ropuch jest zdecydowanie mniej pomarszczony od Keitha Richardsa, jednak promienieję jak za czasów kiedy debiutancka kaseta Hello “Hot”, kręciła się w moim walkmanie.
Tydzień później spotykamy się na przedtrasowej odprawce.
— Masz — mówi Ropuch podając mi niedużą torbę — Naładuj baterie, przeczyść soczewki. Ruszamy w poniedziałek.
I jedziemy. Miesiąc mija szybko. Aparat jest genialny. Mały, szybki, nie muszę zmieniać filmu, a baterie, których mam kilka, spokojnie starczają na ponad 200-300 strzałów. Żyję w fotograficzno-rockandrolowym raju. Co jakiś czas zerkam na wyświetlacz i podziwiam uchwycone momenty. Muzyka, alkohol, narkotyki - zespół się rozgrzewa i rozkręca z dnia na dzień. Wszystko działa jak dobrze naoliwiona, niemiecka maszyna. W ręce wchodzi mi pamięć mięśniowa, a w głowę prochy i wóda. Nie rejestruję już nic co dzieje się wokoło, zrzucam tą robotę na aparat. Kiedy ekstaza się skończy zobaczę czego nie widziałem na kompie w domu.
Trasa powoli dobiega końca. Zespół zwalnia, trzeźwieje, wychodzi na prostą i wraca do normalnego życia. Nie pamiętam nic - jakieś flashbacki przelatujące mi w głowie, mówią, że było wspaniale. Wracam do domu i rozgorączkowanymi rękoma wyciągam kartę SD. Wkładam do czytnika i eksportuję zdjęcia, na których nie ma nic. Jedynie jakieś pojedyncze kadry z powrotu; wymeldowanie z hotelu, kiedy wszyscy ładowali się do busa. Sprawdzam kartę. Okazuje się, że SanDisk dał dupy. Zamiast pokazać zapełnienie pamięci, zaczął nadpisywać następne pliki na pozostałe. Nie przejmuję się tym. Mam wspomnienia, a raczej ich nostalgiczny brak i poczucie, że coś czego nie pamiętam, zdarzyło się i było zajebiste. Jak po przebudzeniu, kiedy sen uleciał już z głowy, ale wciąż zostaje pewność, że był wspaniały.
Następnego dnia po powrocie, oddaję aparat Ropuchowi. Jak w męskim porozumieniu bez słów, nikt z nas nie gada o zdjęciach. Być może - nie pamiętamy nic, ale cała nasza trójka - ja, Ropuch i Lajka, wiemy, że było warto.
•
Z Majkim znamy się od lat. Kumpel prowadzi studio fotograficzne i mimo, że przelewamy co tydzień hektolitry piwa, nie przyznaje się, że coś go uwiera. Był już na kilku fotograficznych wyprawach, z których przywozi zajebiste, egzotyczne kadry. Między jednym a drugim piwem i uśmiechem, widzę krótkie smutne skurcze mięśni ust, kiedy gada o następnej packshotowej sesji.
Przy którejś następnej piątkowej popijawie, podwija mankiet.
— Pacz, co sobie wrzuciłem — widzę wielką dziarę na przedramieniu. Lajka M9 w skali 1:1.
— Zaszalałeś — nie oceniam funfla, wspieram go od lat.
— No żesz kurwa, to gówno zmieniło moje życie.
— Tatuaż? — pytam się niepewnie.
— Jaki tam tatuaż, to — wzburza się i wyciąga z torby nową, pachnącą M9-kę. Nie dziwię się. Pamiętam a raczej nie pamiętam wciąż trasy z Hello. Wiem, że ten sprzęt potrafi zakręcić w głowie. Przedefiniować spojrzenie na rzeczywistość jak dobry, świeży kwas wrzucony na łonie natury.
W przeciągu miesiąca Majki rzuca studio i razem z jedną z najbardziej znanych polskich podróżniczek, zaczyna jeździć po świecie. Zajebiste foty jakie widzę na jego social-mediowych profilach, niewspomnienia których doświadczyłem z Ropuchem; czuję, że czas najwyższy zmienić sprzęt.
•
— Byś kupił sobie jakiś porządny aparat — Andrzej patrzy z politowaniem na moją kobylastą Mamiyę. Ma największe i najlepiej wyposażone studio fotograficzne w mieście. Od kilku miesięcy namawia mnie na zmianę sprzętu. Zaprasza na testy. Ma wszystko. Każdy nowy aparat, każdy nowy obiektyw. Jest lepiej wyposażony niż wszystkie warszawskie sklepy foto razem wzięte.
Przyjeżdżam do niego którejś soboty i testuję. Tak, Lajka kusi. Woła, domaga się głośno wspólnego życia, ale kosztuje kupę kasy. Sprawdzam alternatywy. Sięgam na półkę andrzejowego magazynku i biorę do ręki najnowsze Fuji X-Pro1. Jest dziwnie lekki, przy M9 jakbym trzymał zabawkę dla dzieci. Przypinam szeroki kąt. Robię kilka zdjęć i oglądamy je na monitorze.
— Ty, co to kurde jest? — pytam się rozczarowany Andrzeja.
— No przecież mówiłem ci, że masz kupić porządny aparat — kumpel z ojcowską kpiną rechoce mi w twarz.
Zaczynam liczyć w głowie. Mamiyi nie sprzedam. Może i magia Lajki jaka otacza mnie z każdej strony jest kusząca, ale nie na tyle, żeby nie zostawić sobie drogi powrotnej, na wypadek gdyby cyfrowa przyszłość okazała się ślepą ścieżką. Co prawda Hasselblad i Nikon od lat kurzą się nieużywane w szafie więc co za problem, ale przez moment przychodzi mi myśl czy nie zrobić w necie jakiejś zrzutki. Nie mam niestety ani żadnych dramatycznych przeżyć typu: spaliło mi się mieszkanie, utopiłem sprzęt w wannie podczas czyszczenia; ani na tyle dużej popularności żeby wydać album, czy może druknąć limitowaną edycję odbitek, którą mógłbym wcisnąć fanom. Pozostaje zwykła wyprzedaż nieużywanych gratów.
— Kupiłbym Andrzej, kupił. Ale chyba nie wydolę z kasą — kiwam smutno głową.
— Nie martw się. Coś się załatwi — macha lekceważąco ręką.
W najbliższy poniedziałek dzwonu do mnie i mówi, że jest wybrzedaż. Nie jest wylewny, wręcz tajemniczy. Zamiast do warszawskiego LeicaStore jedziemy na blokowisko w części miasta, w której nigdy nie byłem. Wysiadamy z samochodu. Zaczynam rozglądać się po budynkach i zastanawiać co też wymyślił. Boję się, że wejdziemy w jakieś dziwne klimaty i cały biznes skończy się nalotem policji w zatęchłym pokoju zmęczonego mieszkania.
Ale nie - kiedy wychodzimy zza rogu, dostrzegam szyld małego, osiedlowego sklepu foto. Wchodzimy do środka. Andrzej przedstawia mi właściciela. Adam faktycznie daje dobrą cenę, więc nie mam wyjścia - fotograficzny plebs kupuje luksusowy sprzęt dla szwajcarskich dentystów. Wracam do domu, ściskając pod pachą pudełko z nową zabawką jak dzieciak z PRLu, zestaw klocków Lego.
•
Niestety Adam w swoim magicznym, osiedlowym sklepiku nie ma na stanie żadnej 28-ki. Następnego dnia jadę do LeicaStore, w którym chcę znaleźć małego Elmarita. Z powodu tymczasowego braku w zaopatrzeniu, kupuję 35-kę Voigtlandera.
W Warszawie zaczynają się mistrzostwa Euro. Pomykam po ulicach, fotografując rozbawionych i rozemocjonowanych kibiców. Jest dobrze. Aparat nie przeszkadza. Może jedynie wielki obiektyw za bardzo ciąży.
Mimo, że fotografuje się świetnie, fotografowanie Lajką ma też swoje wady. Fani marki, potrafią zaskoczyć. Wyskoczyć niespodziewanie, zza każdego rogu ulicy. Podchodzą, uśmiechają się, cmokają, próbują pogłaskać.
— Przepraszam, czy mogę zrobić panu zdjęcie z aparatem? — podnoszę wzrok znad wyświetlacza i widzę stojącego przede mną młodego hipstera, wpatrzonego w Lajkę jak w święty obrazek. Modne okulary, wąs, tunele w uszach i założona zawadiacko na głowie czapeczka. “Zaraz będzie głaskanie i cmokanie”, myślę. Hipster chyba zauważa moją niechęć i odchodzi. Przywołują go z powrotem.
— Pan robi, a po co to w ogóle? — zaciekawiam się.
— Bo ja prowadzę bloga ze zdjęciami ludzi z różnymi aparatami — tłumaczy się. Robi zdjęcia, których nigdy nie dane mi było zobaczyć i znika.
•
Brakuje mi 28-ki. Voigtlander jest ciężki i mimo swoich dosyć dużych rozmiarów nadaje się jedynie do wsadzenia w tyłek. U polskiego dystrybutora Lajki wciąż braki w zaopatrzeniu. Ludzie biją się o sprzęt, powstają listy kolejkowe. Ilekroć przychodzi nowy towar, znika w przeciągu godziny. Magia czerwonej kropki działa na każdego.
Sprawdzam dostępność w Berlinie. Jest. Leży i czeka. Na szybcika organizuję szybki wypad. Namawiam blogerowego kumpla Romualda i o 6:00 rano wsiadamy do pociągu. Po drodze, gdzieś w niedużym miasteczku nieopodal granicy, dołącza do nas kolega Romek. Dojeżdżamy do stolicy Niemiec koło południa. Od razu pędzimy w stronę Ku’dammu.
— Guten Tag — rzucam po wejściu do sklepu.
— Dzień dobry — krzyczy po polsku swoim doniosłym głosem Romek. Romuald jak zawsze powściągliwie, wita się lekkim skinieniem głowy.
Kalekim niemieckim pytam o obiektyw, bojąc się, że może w czasie naszej podróży znalazł już nowego właściciela. Niemiecki sprzedawca z uśmiechem sięga do szafy za sobą. Widzę równo poukładane, dziesiątki pudełek ze sprzętem. Moich Elmaritów jest conajmniej dziesięć. Podaje mi jedno z nich. Zachęca do rozpakowania i podpięcia do aparatu. Otwiera drzwi do sklepu i szerokim gestem zaprasza do zrobienia kilku zdjęć na ulicy. Wracamy z powrotem do środka. Ekspedient odpala wielkiego iMaka i pokazuje na czytnik kart. Zrzucam zdjęcia. Oglądam. Wyjmuję kasę i kupuję.
Jest wczesne popołudnie. Pociąg do Warszawy mamy o 7:00. W zakupowej gorączce nie zabukowaliśmy żadnego hotelu. W przypływie euforii proponuję, że przeturlamy się jakoś po mieście do rana. Robimy najdłuższy w mojej historii fotograficzny spacer. Obchodzimy każdy zakątek Berlina. Jestem tak zmęczony, że nie zauważam, że dołącza do nas jeszcze jeden kolega. Chodzimy, fotografujemy - stacje metra, Centrum, Potsdamer Platz, w końcu kończymy w jakiejś knajpie na Kreuzbergu. Butelki coli, na przemian z kawą powstrzymują nas przed snem. W końcu jesteśmy na nogach już prawie 24 godziny. Wreszcie docieramy na dworzec. Wsiadamy do pociągu. Serce kołacze mi od nadmiaru kofeiny. Jednocześnie śpię, zasypiam, budzę się i jestem na jawie. Nie rejestruję jak Romek wysiada po drodze. Wydaje mi się, że Romuald toczy ze współpasażerami jakieś naukowe rozmowy o technice. Docieram do domu, padam na łóżko.
•
Moja nowa M-ka z małym Elmaritem to zestaw cudowny. Wpadam w amok. Fotografuję prawie codziennie. Zauważam, że zrobiłem nią więcej zdjęć niż wszystkimi aparatami dotychczas. Olewam towarzyskie zobowiązania. Pierdolę blogowanie, nauczanie i inne niepotrzebne tak naprawdę nikomu rzeczy. Każdą wolną chwilę, chcę wykorzystać na rejestrację rzeczywistości jakbym bał się, że zniknie zaraz niespodziewanie.
Majki miał rację - ten aparat zapładnia twórczo. Czuję przy sobie duchy Henriego Cartier-Bressona, Garry Winogranda i - choć to dziwne, bo wciąż żyje - Elliota Erwitta. Stoją koło mnie, pokazują palcami, w którą stronę skierować obiektyw i w którym momencie nacisnąć spust. Osiągam fotograficzną nirwanę.
←
|