ROBERT KRESA | LEICA M6TTL



_




LEICA M6TTL

2001

Powoli zaczynało do mnie docierać, że zawód fotoreportera newsowego to nie zabawa dla mnie. Nie było w tym romantyzmu, który mamił z filmów i biografii wielkich fotografów. Może to nie to miasto, nie to państwo; a może kwestia czasu? Nie było w tym żadnej przygody, a jedynie codzienna orka nie różniąca się zbytnio od pracy hydraulika w pogotowiu wodociągowym. Coraz częściej nachodziła mnie chęć na znalezienia sobie normalnej roboty od 8:00 do 16:00.

Zapakowałem wszystkie fotograficzne graty jakie znalazłem w domu i zaniosłem je do zaprzyjaźnionego komisu. Nie wyobrażałem sobie porzucenia fotografii na dobre, więc chciałem wybrać jakiś symboliczny aparat na pocieszenie. Nie dziwne, że po przerobieniu tylu Lajek, mój wybór padł na M6-kę, która była jedynym dostępnym ówcześnie małym systemem, i na dodatek sprawiała wrażenie aparatu ponadczasowego, takiego który kupuje się raz i zapomina o zabawie ze sprzętem do końca życia.

Wszystkie książki fotograficzne jakie ówcześnie czytałem, jeśli oczywiście zahaczały o wymienianie konkretnych typów i nazw sprzętu, poświęcały mu osobne kategorie, na przykład: Aparaty na film 110, Aparaty na film 126, Aparaty na dysk, Aparat do natychmiastowej fotografii, Proste aparaty z celownikiem optycznym - na film o szerokości 35mm, Automatyczne aparaty z celownikiem optycznym na film o szerokości 35mm, Mechaniczna lustrzanka jednoobiektywowa na film o szerokości 35mm, Automatyczne lustrzanki jednoobiektywowe na film o szerokości 35mm, Aparaty na filmy zwojowe, Aparaty w układzie poziomym (mostkowe), Aparaty wodoodporne i do zdjęć podwodnych, Aparaty panoramiczne, Aparaty do zdjęć na nośniku magnetycznym, Aparaty Leica (seria M). Trudno było oprzeć się wrażeniu, że jest to coś wyjątkowego.

Przypomina mi się zabawna sytuacja z 1991 roku, kiedy pracowałem jako goniec w jednym z warszawskich tygodników newsowych. Do redakcji przychodził od czasu do czasu znany fotograf - laureat a później juror konkursu World Press Photo. Siadał przy stole, rozmawiał z prowadzącym o temacie, a obok siebie kładł Lajkę M6. Chwytałem ją do ręki i patrzyłem jak w celowniku zjeżdża się obraz; biegałem po całej redakcji i strzelałem pojedyncze ujęcia co młodszym koleżankom. Całkowicie wyluzowany właściciel miał całkowitą zlewkę co dzieje się z jego kamerą; nie gonił mnie, nie pytał gdzie idę, po pół godzinie kładłem ją z powrotem na stół. Zważywszy, że w 1991 roku jej cena równała się zapewnie moim dziesięcioletnim zarobkom gońca, do samej ziemi chylę głowę przed jego opanowaniem. Kilka lat później został moim oficjalnym mistrzem. Ze dwa, trzy razy zaprosił mnie do siebie do domu, przeorał mi portfolio, wytłumaczył co i jak, i nie wziął za to żadnych pieniędzy. Dziwi to dzisiaj, w czasach wszechobecnych płatnych warsztatów i przeglądów portfolio. Jeśli to jakimś dziwnym przypadkiem przeczyta, to szacun - głęboki szacun mój Mistrzu!

Nie wiem czy jest sens opisywać ten sprzęt. Zapewne wszyscy czytający wiedzą o czym piszę, a na YouTubie są setki filmów pokazujących go lepiej niż przedstawiłbym go w tekście.

Z portfelem wypchanym pieniędzmi zacząłem cotygodniowe polowania na giełdzie foto. Kupić taki aparat nie było prosto. Nie istniało żadne polskie przedstawicielstwo, w komisach posucha, a allegro i ebay jeszcze nie było. Tydzień w tydzień wychodziłem ze Stodoły z pustymi rękami. Któregoś dnia spotkałem na Starym Mieście kumpla, który lubił zbierać aparaty. Przysiedliśmy sobie w kafejce i zaczęliśmy niezobowiązującą pogawędkę.
— … a wiesz, kupiłem sobie wczoraj Lajeczkę — rzucił kolega sięgając do torby.
— Taa… — odpowiedziałem przeciągle.
— No. Zobacz jaka ładna — uśmiechnął się i położył przede mną M6TTL z Summicronem 50-ką.
— Kosmicznie stary. Zazdroszczę. Od pół roku poluję na coś takiego na giełdzie. Jakim cudem znalazłeś?
— A nie, nie na giełdzie. Kuzyn przywiózł mi z Paryża.
— To może sprzedałbyś jak ci się znudzi?
— Niee… To dobra lokata kapitału. Poza tym wiesz - legenda — zerknął na mnie i widząc moją zmartwioną minę dodał — Ale jeśli chcesz pożyczę ci na trochę do czasu aż nie znajdziesz swojej.
— No nie wiem, droga zabawka na pożyczanie. Ukradnie mi ktoś, albo coś.
— Czym się martwisz, pieniądze masz. Jak kupisz swoją to też ci mogą ukraść. Poużywasz chwilę, jakby się coś stało to po prostu zwrócisz mi kasę. — OK. Chętnie — odpowiedziałem, a przez głowę przybiegł mi szatański plan jak wejść w jej posiadanie.
Przerobiłem kilka rolek i dobra strona mojej natury przeważyła, bo po niecałym tygodniu czy dwóch oddałem sprzęt koledze. Niestety na giełdzie wciąż nie było egzemplarza dla mnie. W końcu odpuściłem i czując uwierającą bezsprzętową próżnię, kupiłem całkiem inny aparat. Oczywiście dalmierzowy.