ROBERT KRESA | HASSELBLAD 501C



_




HASSELBLAD 501C

2001

Jakość średniego obrazka spodobała mi się na tyle, że o powrocie do Lajki i małoobrazkowego filmu nie mogło być mowy. Lawirowałem między giełdowymi stolikami próbując wypatrzyć następne cudo. Miałem w pamięci mojego pierwszego Lubitela, więc rozważałem kupno jakiegoś małego Rolleiflexa, nie byłem jednak pewien czy sprostam ograniczeniu jednej ogniskowej. W końcu mój błędny i spragniony wzrok natrafił na Hasselblada. Słyszałem już o historii z księżycem i oglądałem “Powiększenie” Antonioniego więc sprzęt nie był mi obcy. Niestety 501C występował tylko w czarnej wersji, bez uszlachetniającego chromu, ale potraktowałem to jako powiew nowoczesności ponad klasyczną nostalgią. Standardowa 80-ka i jeden magazynek wydawały mi się wystarczającym zestawem na początek.

Duży klocek z charakterystycznym dźwiękiem pacnięcia tylnej klapki zasłaniającej film, sprawiał wrażenie zwartej bryłki wyciosanej z jednego kawałka metalu. Nie było w nim żadnych automatyk ani żadnego pomiaru światła czy autofokusa; wszystko trzeba było nastawiać ręcznie. Świat obserwowany na wielkiej, jasnej matówce wydawał się ciekawszy niż w rzeczywistości. Modułowość aparatu powalała; do wymiany było dosłownie wszystko: obiektywy, kasety z filmem, matówki, system celowniczy, czy motorek naciągu filmu - no dobra, do 501c akurat nie dało się go doczepić, ale do pozostałych modeli jak najbardziej. Konfigurowałem jak szalony. Dokupiłem 50-kę, potem srebrną 250-kę, dwukrotny telekonwerter, pryzmat 45 stopni z pomiarem TTL oraz matówkę z klinem i kratką; miałem nawet mieszek makro. Przy okazji późniejszych roszad pozbyłem się 250-ki i pryzmatu, by po jakimś czasie zanabyć 150-kę, 250-kę - tym razem czarną - i magiczny 90-cio stopniowy pryzmat, który miał wszystkie możliwe sposoby pomiaru: średni, spot, a nawet dzięki wystającej białej kopułce, dało się nim ogarnąć padające światło. W przerwach kiedy nie miałem ani pryzmatu ani zewnętrznego światłomierza, zdarzało się, że oceniałem ekspozycję na oko i trafiałem w większości przypadków.

Pan Adamczyk zapewniał szybki, profesjonalny serwis. Gdy zerwałem migawkę w standardzie, wybrałem się na wycieczkę do Wigi; zostawiłem mu obiektyw, a po czterech godzinach uwieczniania okolicznych mokradeł - migawki były w obiektywach więc awaria jednej nie wykluczała dalszego fotografowania innymi szkłami - odebrałem naprawione szkło. Innym razem, kiedy kasetka zaczęła przepuszczać światło, dostałem od niego uszczelkę do samodzielnego montażu. Przez 12 lat użytkowania aparatu nie miałem z nim więcej żadnych problemów.

Odpuściłem fotografowanie ludzi. Owszem, zdarzało mi się jeszcze czasami kierować obiektyw w ich stronę, ale były to ciche kadry bez ganiania za sensacją. Uspokoiłem się i całą energię poświęciłem na szukanie falujących traw, samotnych domków na pustkowiu, czy poetyckich strumieni chlupocących między kamieniami. Połapałem trochę pociągów i pustych torów, kilka razy pojechałem na targ koński do Skaryszewa i na Żydów do Leżajska. Głównie jednak krążyłem samochodem po wioskach Mazowsza i próbowałem znaleźć przemijające kadry: Im większa rudera, im większy pierdolnik i dźwięk szumiących wierzb, tym bardziej skupiałem na nich swoją uwagę. Dotarłem do takiego stopnia fascynacji naturą, że wydawało mi się, iż dostrzegam pałę dzięcieliny, której niestety nie udało mi się nigdy sfotografować.

No i oczywiście psy. Psy w każdej konfiguracji. Psy, suki, psy niebinarne; czarne, białe, fioletowe; samotne, w parach, grupach czy też z ludźmi. Nie mogłem się oprzeć.
Któregoś razu, kiedy kynologiczne portfolio rozrosło mi się wystarczająco, zapakowałem odbitki do samochodu i ruszyłem do redakcji FotoPozytywu w Łodzi.
— Dzień dobry, jestem początkującym artystą, mam średnioformatowego Hasselblada i chciałbym opublikować u was kilka zdjęć — walnąłem z szybkością karabinu maszynowego i rzuciłem odbitki na stół.
Pan popatrzył na mnie jak na idiotę, pozbierał zdjęcia i zaczął przeglądać.
— No ładnie, ładnie — pokiwał głową — Ale ja już mam zdjęcia psów.
— Aha? — zaciekawiłem się w niemym zachwycie, który nie umknął uwadze fotoedytora.
— O! — wskazał palcem na monitor i zaczął przewijać — Elliot Erwitt, bardzo dobre fotografie. Nie to gówno, które przyniosłeś.
Oczywiście ostatnie zdanie nie padło na głos, ale czułem, że przegrałem i oczywistym jest, że z Erwittem nie mam żadnych szans. Moja porażka bolała tym bardziej, że miałem świadomość, że Elliot do produkcji swoich zdjęć używa małego, zupełnie nieartystycznego, obrazka. Skulony, z portfolio pod pachą, wgramoliłem się za kółko mojego artystycznego, klasycznego Mercedesa i ze smutkiem wróciłem do Warszawy.

Kilka lat później, chcąc wejść głębiej w świat sztuki, kupiłem tylną ściankę na pojedyncze arkusze błony i zamiast negatywu załadowałem do niej papier foto; naświetliłem kadr a następnie zmoczyłem i zrobiłem z niego klasyczną odbitkę pod powiększalnikiem. Niestety brak zainteresowania u odbiorców zasiał w mym sercu ziarno zwątpienia, które z roku na rok zaczęło kiełkować w postać coraz bardziej kłującego chwasta.
Mimo to, byłem tak przywiązany do tego aparatu, że patrząc optymistycznie w przyszłość, wydałem małżonce dyspozycję by skremowała mnie po śmierci, przesypała do niego moje prochy i postawiła na półce w salonie.