ROBERT KRESA | FUJIFILM F31FD



_




FUJIFILM F31FD

2007

Mimo, że dalmierzowa Mamiya sprawdzała mi się znakomicie, z zazdrością patrzyłem na torby kolegów w których coraz częściej zaczęły pojawiać się cyfrowe lustrzanki. Kiedy podczas wspólnych plenerów cyzelowałem każdy kadr, kumple obskakiwali motyw z każdej strony trzaskając dziesiątki różnych ujęć.
— Co mam myśleć, bawić się chcę. Pomyślę wieczorem jak będę zrzucał focie z karty — przyznaję, że było w takiej filozofii fotografowania coś pociągającego.

Nie chciałem wydawać kasy na pełnoprawny półprofesjonalny sprzęt, więc mimo wcześniejszego rozczarowania dwumegapikselową Minoltą kupiłem następną cyfrową małpę. Trzy razy większa rozdzielczość, no i kolory z których ówcześnie słynęło Fuji pokusiło mnie na tyle, że nie zauważyłem braku możliwości fotografowania w RAW-ach. Przyznaję zresztą, że nie nie miałem nawet wtedy pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak RAW, Aperture, czy wchodzący dopiero na rynek adobowy Lightroom. Pocykałem kilka foci na imprezach i z pełnym przekonaniem, że cyfra to gówno, rzuciłem do szuflady. OK - jedyny pozytyw aparatu to filmy o mega rozdzielczości 640x480 bez 35. sekundowego ograniczenia długości. Wykorzystując darmowego, applowego iMovie zasmakowałem ćwierćprofesjonalnego montażu.



W otoczeniu powoli zaczęły rozpychać się media społecznościowe. Usenetowe grupy, fotograficzne blogi i fora zaczął zastępować facebook a za rogiem czaił się instagram. Pojawił się pierwszy iPhone, a aparaty w smartfonach, niczym czarna dziura, zaczęły wciągać coraz więcej ludzi we wspaniałą przygodę zwaną fotografią.