ROBERT KRESA | DRUH SYNCHRO



_




DRUH SYNCHRO

lata 70. XX w.

Bredzę wciąż ostatnio o sensie, stylu i bezsensie; rozdrabniam się nad dziesiątkami niepotrzebnych nikomu rzeczy, a przecież nie poruszyłem najważniejszego dla każdego fotografa tematu, bez którego nie byłoby żadnych dobrych zdjęć - czyli sprzętu. Pomyślałem, że podejdę do tego wyczerpująco i postaram się opisać każdy aparat jaki posiadałem; którym robiłem zdjęcia, albo taki, który przynajmniej zostawił w mojej głowie jakieś nikłe wspomnienie.

“Z kamerą wśród zwierząt”, “Aparaty pod specjalnym nadzorem”, “Obsługiwałem angielski aparat”, “Zwrotnik aparatu”, “Zbrodnia i aparat”, “Zabić aparat”, “Mechaniczny aparat”, “Nagi aparat”, “Przeminęło z aparatem”, “Sto lat aparatu”, “Aparat 22”, “Buszujący z aparatem”, “Duma i aparat”, “Grona aparatu”, “Nowy wspaniały aparat”, “Wielki aparat”, “Boski aparat”, “W poszukiwaniu straconego aparatu”, “Wichrowy aparat”, “Aparat z la Manchy”, “Blaszany aparat”, “Aparat nr 5”, “Stary człowiek i aparat”, “Monologi aparatu”, “Niektóre aparaty są z Marsa, a niektóre z Wenus”, “Czarodziejski aparat”, “Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o aparacie, ale baliście się zapytać”, “Mieć albo nie mieć aparatu”, “Aparat stepowy”, “Trzy stygmaty aparatu”, “Tako rzecze aparat” - po głowie chodzą mi dziesiątki tytułów na serię i nie potrafię wybrać żadnego. Wygląda na to, że o ile ktoś nie podrzuci w komentach niczego oryginalnego, teksy pozostaną bezimienne. Mam nadzieję, że nie zniechęcę się szybko; nie poczuję bezsensu i nawet w przypadku nikłego zainteresowania, nie zaniecham projektu i dociągnę go do dzisiejszych czasów. Ważne przecież jest by człowiek zostawił w życiu coś po sobie - nieprawdaż?

Ale wracając do meritum - pierwszy był DRUH SYNCHRO. Nie mam żadnego zdjęcia, więc jeśli nie znacie, musicie sobie wyguglać. Wydawało mi się, że pętał się w domy od zawsze, ale mam też nikłe przebłyski, że pojawił się na moje specjalne życzenie. Zawsze chciałem mieć jakieś zwierzątko - psa, kota, albo chociaż chomika. Niestety rodzice nie wierzyli za bardzo w moje możliwości opiekuńcze i nie chcieli nowego domownika sprawiającego dodatkowe problemy. Ja wystarczałem im w zupełności. Nie potrafiłem przelać miłości na pluszowego misia, a kontakt z lalkami uważałem za coś zupełnie niemęskiego - przypominam, że były to lata 70. XX wieku - więc ojciec widząc moje emocjonalne zmagania z samotnością, przytargał skądś małe, bakelitowe(?) pudełko. Zaprzyjaźniliśmy się momentalnie. Biały wystający przycisk, robiący magiczny “klik” przy każdym wciśnięciu, nucił mi melodię do snu. Zaczynałem poranek od obserwacji świata przez magiczny celownik z pionowymi ramkami; w chwili smutku, humor poprawiało mi patrzenie przez czerwone okienko podglądu numeru klatki. Wkręcając i wykręcając plastikowy korpus obiektywu zacząłem poznawać przyjemności idące z zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych. Skórzany pokrowiec wydzielający woń spoconej świni po zaliczeniu Iron-Mana, upajał bardziej niż jakakolwiek używka w dorosłym świecie a zmętniona soczewka obiektywu przebłyskiwała imaginacją projekcji ostatnich lat ludzkiego życia. Nie zrobiłem nim żadnego zdjęcia; nigdy nie włożyłem filmu do środka; nie wiem co się z nim stało. Pozostał jednak w mojej pamięci na zawsze.