ROBERT KRESA | CONTAX 167 MT



_




CONTAX 167 MT

1994

W zeszłym wieku, każdy szanujący się zawodowiec musiał posiadać przynajmniej dwa aparaty: Jeden, wiszący na szyi, gotowy do natychmiastowego strzału; drugi zawieszony nonszalancko na ramieniu czekający by w razie gorących akcji spieszyć ze wsparciem. Perfekcjoniści i mistrzowie nie schodzili poniżej trzech. Przeważnie były to dwie lustrzanki i coś niepozornie dalmierzowego do zdjęć tzw. dyskretnych, jak na przykład strzał w głowę wietnamskiego cywila. (Kojarzycie tą sławną fotografię i stojącą za nią historię? Nie zawsze to co się wydaje takim właśnie jest.) Wiedziałem, że bez drugiej kamery moja postać profesjonalnego reportera będzie zupełnie niewiarygodna. Jako, że nie było mnie stać na następną Lajkę musiałem zadowolić się mniej legendarną firmą. Poszedłem na giełdę i kupiłem Contaxa 167 MT. Kapitalny aparat; mały, szybki, niepozorny. Podobnie jak w większości kamer tej firmy, wszystko było w nim na odwrót. Tam gdzie pozostali producenci ładowali pokrętło czasów albo wyświetlacz - miał on korekcję ekspozycji; tam gdzie inni korekcję ekspozycji - pokrętło czasów; wyświetlacz w celowniku zamiast standardowo na dole był nad matówką; małych baterii AAA nie ładowało się do gripa tylko na spód kamery, a przycisk zwijania powrotnego filmu był przy bardzo szybko reagującym spuście; małe kółko na tylnej ściance pozwalało na kontrolę przesuwu filmu.

Jeśli się na spokojnie zastanowić Contax był prawdopodobnie najbardziej innowacyjną firmą foto, a jej patenty robiły największe wrażenie na gościach wszelakich targów fotograficznych. Począwszy od pierwszego dalmierzowca, konkurenta Lajki, w którym ostrość można było nastawić pokrętłem przy spuście zamiast na obiektywie, po następne rozwiązania rodem z futurystycznych filmów - wszystko było czymś nowym i dotychczas niespotkanym: Contax RTS III przysysał sobie film do tylnej ścianki; Contax RX pokazywał na wyświetlaczu pod matówką, elektroniczne wspomaganie nastawiania odległości i głębię ostrości; Contax AX oferował autofocus w manualnych szkłach - skoro nie dało się kręcić obiektywami, wystarczyło suwać w środku całą komorą filmu, lustra i pryzmatu. Następny autofocusowy Contax N1 poza ciekawym rozkładem punktów AF w celowniku i joysticka do ich wyboru, jako dodatkowe akcesorium oferował elektroniczny celownik na kablu. Zakładało się toto zamiast muszli ocznej i trzymało w ręku monitorek ze spustem i możliwością korekcji ekspozycji - obraz można było obserwować w kolorze i czarno-bieli. O tylnych ściankach, które posiadały możliwość naświetlania danych pomiędzy klatkami albo hurtem na dwóch pierwszych, nie będę się rozpisywał bo to funkcja zupełnie nikomu nie potrzebna.
Celownikowa seria G, nie dość, że w odróżnieniu od Lajek, zmieniała pole widzenia wizjera przy zmianie obiektywu, to w przypadku zooma robiła to płynnie - kręciło się pierścieniem a celownik dostosowywał się idealnie do ogniskowej. Swoją drogą - gdyby istniała cyfrowa wersja G2, pewnie dzisiaj fotografował bym tym aparatem.
Szczeniaki serii T mieściły się do kieszeni, a średnioformatowy 6x4.5 oferował autofokus w MF trzy lata przed Hasselbladem H1 i Rolleiflexem 6008AF.
O obiektywie N-Mirotar 210/0,03 nie wspomnę, bo to elektroniczna zabawka dla zboczeńców-podglądaczy.

Concorde już nie lata bo się nie opłaca, bazy na księżycu nie mamy bo nie da się na tym zarobić; pogoń za wyzwaniami zamieniliśmy na pęd ku kasie. Kiedy pomyślę o sprzęcie foto z XX wieku, nie mogę  oprzeć się wrażeniu, że dzisiejszym firmom nie zależy zupełnie na wywieraniu wrażenia na potencjalnych klientach. Ich innowacyjność sprowadza się do coraz gęstszego upychania pikseli na matrycy i ładowania do środka aparatu coraz szybszych procesorów. Jedyna nowość jaką dostrzegłem w przeciągu ostatnich 20 lat to zamiana pryzmatu na wizjer elektroniczny - a i tak, rzecz to znana z pierwszych wideokamer lat 80. O dizajnie nie warto wspominać, bo z roku na rok jest praktycznie niezmienny. Łza sentymentalizmu pojawia się w moich oczach leśnego dziadka, kiedy przypomnę sobie mnogość sprzętów z minionego wieku. Można było wybierać we wszelakich rozmiarach i wielkościach; od miniaturowych Minoxów, trochę większych od kciuka; przez półklatkowe Olympusy i pełnoklatkowe rzesze lustrzanek i dalmierzy; średnioformatowe SLR-y, TLR-y i RF-y; wielkoformatowe fieldy i viewy; aparaty techniczne z szerokimi shiftami; panoramiczne 6x17, Noblexy i Wideluxy z obrotowym obiektywem i Roudshoty, które kręciły się całe sobą. Gdzie to wszystko jest dzisiaj? Gdzie podziała się wyobraźnia konstruktorów sprzętu foto? Przecież obecnie jest łatwiej - chociażby nie trzeba kłopotać się miejscem na film. Tak wiem - prosta odpowiedź: nie ma bo się nie opłaca; bo nikt by tego nie kupił i budżet by się na koniec roku nie spiął . Nie narzekajmy i cieszmy się naszymi cyfrowymi zabawkami ile możemy, bo w niedługiej przyszłości zostaną tylko smartfony i sztuczna inteligencja.

Sprzętowo dzisiaj bardzo. Ale przecież nie samą sztuką człowiek żyje. Zabawmy się, bądźmy niczym Leonardo DaVinci - popuśćmy wodze technicznej fantazji; wyobraźmy sobie, że jesteśmy Stevem Jobsem - mamy nieprzebrane zasoby gotówki i możemy cisnąć inżynierów do granic ich możliwości. Jaki aparat byście sobie zamówili? Osobiście przychodzą mi do głowy trzy modele:
1. Lajka M z autofocusem i zachowaną możliwością nastawiania ostrości dalmierzem w starych szkłach; myślę, że ruchoma matryca rozwiązałaby problem.
2. Średnioformatowy bezlusterkowiec z wysokorozdzielczym (conajmniej pierdylion dpi) celownikiem z kominkiem jak w analogowych lustrzankach MF; obracana w środku matryca, eliminująca konieczność majtania aparatem pion-poziom i kompatybilność z Hasselbladowymi szkłami Zeissa serii V.
3. Panoramiczna kamera z ruchomą listwą skanującą zamiast szczeliny w migawce. Dwie wersje; jedna o płaskim przebiegu jak w XPanie; druga, obrotowa - jak w Wideluxie i Roudshocie. Wiem, to już było: Leica S1 Pro i Seitz 6x17, mogłoby być jednak mniejsze i szybsze.

Macie jakieś swoje życzenia i pomysły, czy dobrze Wam z tym czego używacie?