ROBERT KRESA | CANON EOS 1D MARK II N



_




CANON EOS 1D MARK II N

2009

“Panie Robercie - są dwie opcje: albo pana wypierdolimy na zbity pysk, albo dołączy pan do naszej eksluzywnej grupy fotoreporterów prasowych” — oczywiście dyrektor nie ujął tego w ten sposób ale usłyszałem to co usłyszałem; tak mi się przynajmniej wydawało - delikatnie i szeptem; słowa brzmiały jak muśnięcie letniego wiatru po deszczu. Jednak kultura postaci jaką emanował, z pewnością nie pozwoliłaby mu użyć podobnych wyrazów. Rozejrzałem się wokoło czy koledzy nie robią dowcipu z ukrytą kamerą.
— Rozumie pan co do niego mówię? — musiałem mieć z lekka zagubioną minę, bo wzrok wpatrzony we mnie był pełen troski. “To chyba naprawdę mało kumający idiota” — znów zaleciało letnią bryzą.
— Przepraszam, zamyśliłem się — grymas zniechęcenia przemknął mu po twarzy — Dlaczego?
— No cóż, widzi pan, że mamy ogólnoświatowy kryzys. Musimy ciąć koszty. “Już nikt nie chce zapierdalać za miskę ryżu” — westchnął — Więc? Jaka decyzja?
— Muszę się skonsultować z żoną — próbowałem ugrać sobie chwilę na przemyślenie jakże zaskakującej propozycji.
— Nie, panie Robercie, prosiłbym żeby odpowiedział mi pan teraz — z nieruchomymi oczami wpatrzonymi we mnie, i splecionymi dłońmi zawieszonymi pod podbródkiem, dyrektor wyglądał jak z dobrze zrealizowanej reklamówki inwestycyjnej dla początkujących akcjonariuszy.
— Przepraszam panie dyrektorze, ale muszę natychmiast skorzystać z toalety.
— Dobrze, proszę skorzystać i zapraszam pana ponownie za chwilę. “Debil, zwyczajny debil. Dlaczego zatrudniłem debila?” — westchnął zrezygnowany.
Wyszedłem z gabinetu i poszedłem ochłonąć przed biurowiec. Zobaczyłem archiwistę Maciusia popalającego za winklem. Spojrzał na mnie z niechęcią.
— Papieroska? — podsuną mi wymiętą paczkę marlboro.
— Nie dzięki, nie palę przecież — pokiwałem głową.
— I dobrze, zdrowo. “Przynajmniej następny nie sępi” — zaciągnął się głęboko — Co tam? Na dywaniku byłeś?
— Tak wyszło. Albo wyjebka albo fotografem mam być. Kryzys.
— No fakt, ciężko ostatnio. “Gówno nie kryzys, nikt cię chłopcze nie nauczył kiedy, komu i co lizać”.
— Nie boisz się, że ciebie też wyjebią?
— Za co niby? — wglądał na zaskoczonego.
— No za to ciągłe jaranie i wiesz… Wciąż cię nie ma w robocie — Maciuś słynny był ze swojego słabego zdrowia. Praktycznie przynajmniej kilka dni każdego miesiąca spędzał na L4.
— Co robić? Zdrowie już nie to samo co kiedyś. “A chuj ci do tego koleś. Z takimi haczykami jakie mam na prezesa, to mnie najwyżej na wcześniejszą emeryturę mogą przenieść” — złapał ostatniego macha i wdeptał peta w chodnik. Skinął głową i wrócił do agencji.
Postałem chwilę łapiąc biernie ulatującego dymka i zameldowałem się z powrotem w gabinecie dyrektora.
— Szkoda mi się rozstawać z tak wspaniałym miejscem panie dyrektorze, więc chętnie przystałbym na drugą opcję. Niestety nie mam sprzętu do fotografowania.
— No jak to panie Robercie, przecież zawsze pan mówił, że fotografuje na codzień?
— Owszem, ale to analogowo, na średnim formacie. Raczej nie nada się to do naszego archiwum.
— No cóż, no cóż. “Następny pierdolony artysta” — podrapał się po głowie sprawiając wrażenie, że myśli. Zdjął okulary i potarł nasadę nosa — Myślę, że sobie z tym poradzimy. Zgłosi się pan do Kasi - chyba jest jeszcze na stanie jakiś zapasowy aparat. Rozumiem, że potrafi pan obsłużyć cyfrową lustrzankę?
— Oczywiście panie dyrektorze. Przecież fotografować można wszystkim — próbowałem trzymać fason, chociaż widziałem, że nie był do końca zadowolony z mojej i swojej decyzji.
— Faktycznie, przecież wciąż ta sama przysłona, czas… “To chujem sobie zrób zdjęcia cwaniaku” — skończył niespodziewanie i skupił się na przeglądaniu dokumentów leżących na biurku. Stałem w ciszy, nie wiedząc czy chce coś jeszcze dodać czy to koniec rozmowy.
— Tak? — podniósł na mnie wzrok.
— To wszystko? Skończyliśmy? — spytałem.
— Tak dziękuję. "Wypierdalaj!" — machnął ręką w stronę drzwi.

Wyszedłem z gabinetu i poszedłem do działu polskiego, w którym królowała lubiana przez wszystkich i pełna życia Kasia.
— No i co tam, mój drogi? “Czego tam?” — rzuciła mi na powitanie z uśmiechem na ustach.
— Pan dyrektor kazał mi przyjść po sprzęt jakiś. Od dzisiaj mam być fotoreporterem.
— Fotoreporterem mówisz…? Skąd ja Ci aparat wezmę? “Obiecałam chrześniakowi Stefciowi, że mu dam na komunię” — wyglądała na szczerze zatroskaną.
— Szef powiedział, że jakiś zapas jest.
Kasia westchnęła i zniknęła w czeluściach swojej pakamerki. Wyszła po chwili z przykurzoną torbą w której leżała profesjonalna jedynka Canona z jasnymi 24-70 i 80-200.
— Proszę - niech ci służy. “Co ja teraz kupię Stefciowi?”
— Dzięki — zarzuciłem torbę na ramię i wróciłem do domu.

Zrobiłem sobie wieczorną kawę, rozłożyłem sprzęt na stole i zacząłem przeglądać. Oczywiście szturchnąłem go kilka razy sprawdzając czy on też nie zacznie gadać z offu, ale milczał jak zaklęty.
Wielki, profesjonalny; czuło się, że gdyby się na kogoś zamachnąć mógłby służyć do obrony. Obiektywy też wyglądały mega zawodowo. Długi, duży - widać było, że fotograf jest poważnym człowiekiem, podchodzącym do swojej pracy z odpowiednią atencją. Przedmuchałem wszystko gruszką, przeczyściłem pędzelkiem i naładowałem baterię. Byłem gotowy na nową, fotograficzną przygodę.
Aha - jeszcze przed wyjściem z agencji dostałem od informatyka program do opisywania zdjęć. Próbowałem zainstalować go na swoim Macu, ale okazało się, że to wersja tylko na Windows. Sprawdziłem dostępność na moją platformę. Owszem - był, ale w takiej cenie, że bardziej opłacało się kupić taniego laptopa z windą. Ot, magia nowoczesnych czasów.
Znów, po prawie 10 latach będę zawodowym fotoreporterem. Fatum, wiszące nade mną z dzieciństwa, z czasów XVI księgi Tytusa, Romka i Atomka, wraca. Ciekawe czy koledzy z tematów będą mnie jeszcze pamiętać?

Nazajutrz wyspałem się do 9:00. Nie musiałem zrywać się jak zawsze o 5:00 rano i przeglądać co zrobili amerykańscy koledzy kilka godzin wcześniej. Pokręciłem się trochę po mieszkaniu, wypiłem kawę, wysikałem ją kilka razy; popatrzyłem przez okno na walkę sąsiadki z gołębiami, które notorycznie obsrywały jej parapet; co kilka minut sprawdzałem czy nie przegapiłem dzwonka telefonu. W końcu koło 12:00 zadzwoniłem do Kasi.
— Cześć. To ja. Masz coś dla mnie?
— Kto ja? — spytała zdezorientowana.
— No ja, Robert. Masz jakiś temat dla mnie? Co mam robić?
— Kto? Jaki temat??? — brzmiała mało przytomnie — Aaaa… No tak, przecież ty teraz masz zdjęcia robić… Nie! Nie mam nic. Już porozdawałam wszystko, ale jak chcesz to pokręć się trochę po mieście. Możesz sobie do sejmu iść, albo do prezydenta.
“Czemu nie?”, pomyślałem. “Nie było mnie tam kilka lat, zobaczę co się zmieniło”. Chwyciłem torbę i pojechałem na Krakowskie Przedmieście. Dobrze trafiłem, bo przed wejściem spotkałem Marka.
— Cześć Mareczek. Co tam słychać? — rzuciłem do dawno niewidzianego, a będącego mi kiedyś przyjacielem kolegi.
— No cześć, co tam, kopę lat — na twarzy Mareczka wykwitł szeroki uśmiech. “Kim ty kurwa jesteś?”
— Nie poznajesz mnie? — zdezorientowany dysharmonią między normalnym głosem a letnią bryzą, nie widziałem jak zareagować. — Wróciłem do zawodu!
— Oczywiście, że poznaję! “Ki chuj?” — oczy kolegi drgały nerwowo przelatując mi po twarzy.
— Milenkę pamiętasz? Kochałeś się w mojej psiapsiule — próbowałem przeczyścić mu synapsy w mózgu.
— Pamiętam, pamiętam. Wspaniała dziewczyna była. “Jebana pizda, suka.”
— A… Panowie spóźnialscy? — na moje szczęście strażnik przerwał te dziwne powroty do przeszłości. Zerkając na legitymację, przesuwał palcem po liście akredytowanych. W końcu wskazał na mnie — Pana nie ma.
— Muszę być — zerknąłem mu na kartkę papieru.
— No nic. Dopiszemy później. “Coraz więcej amatorów tu ostatnio.” — westchnął i podał mi przepustkę — Proszę za mną.
Szybkim krokiem zaprowadził nas na taras, gdzie za barierkami tłoczyła się armia fotoreporterów i kamerzystów. Marek zniknął mi z oczu. Miałem wrażenie, że nie czuje się przy mnie komfortowo.
— No i co? — zagadał Piotrek — popiło się i ciężko było wstać? “Ale mnie suszy, muszę przystopować.”
— Długo czekacie? — cieszyłem się, że ktoś mnie jednak pamięta.
— Z godzinę? “Ciekawe czy koleś chciałby się napić? Chyba z nim kiedyś imprezowałem? Nie przychodził do Amatorskiej? Może dałby się naciągnąć na małe piwo po temacie? Kto to w ogóle jest? Gęba niby znajoma… Walę to. Ale mnie suszy…”
— No to chyba zaraz… — nie udało mi się dokończyć, bo z otwartych drzwi wyszli panowie prezydenci. Podali sobie ręce i spojrzeli w stronę obiektywów. “Co za hieny”, “Mangia merda”. Dźwięk wyzwalanych seryjnie migawek zlał się w głośny szum. Politycy postali chwilę i wrócili do środka.
— No i po robocie. “Dzięki bogu… Ale suszy. Trzeba się napić” — powiedział Piotr zerkając na wyświetlacz aparatu — Pierwsza fota 11:07:21, ostatnia 11:07:32. Jedenaście sekund. “Coś się wybierze, żeby tylko ręce się nie trzęsły.” A mistrz Jasio zdążył jeszcze przez ten czas zmienić obiektyw! Kto chętny na małe zimne?
Ruszyliśmy do wyjścia. Nie miałem ochoty pić alkoholu przed południem, więc wtopiłem się w wycieczkę chińskich turystów podziwiających pomnik Poniatowskiego. Wróciłem do domu. Zrzuciłem zdjęcia na kompa i wysłałem do agencji. Kręcąc się po chałupie czekałem na następne tematy. Po trzech godzinach gapienia się w komórkę wyszedłem na dwór. Może trzeba jednak było pójść z Piotrem na to piwo? Zostawiłem torbę ze sprzętem w domu. Robiłem sobie tak od czasu do czasu. Przecież nic się nie stanie kiedy nie zrobię żadnego zdjęcia. Świat się nie zawali.
Szlifując płytki chodnikowe, zastanawiałem się nad dziwnymi głosami, które słyszę podczas rozmowy z ludźmi. Zdziwiłem się, że nie martwi mnie to, a raczej ciekawi - czy normalny człowiek nie powinien biec do specjalisty?
Wprowadzały urozmaicenie do rutyny codziennego dnia. Tylko dlaczego nie było w nich żadnej radości? Miałem wrażenie, że wszyscy wokoło mają traumy wielkości Pałacu Kultury, z których wylewały się hektolitry agresji. Przez chwilę przeleciało mi przez myśl, że problem nie leży jednak w ludziach a we mnie. No bo co jest bardziej prawdopodobne - uszkodzenie mózgu czy telepatia? Na szczęście durne i niepotrzebne nikomu rozmyślania przerwał dzwonek telefonu.
— Weźmiesz kotleta wieczorem? — zniechęcony głos Kasi dawał do zrozumienia, że nie było chętnych na temat. Domyślałem się tego, bo nie słyszałem dalszej części w letniej bryzie. Może to kurestwo nie działa przez fale radiowe?
— Jasne. Gdzie i o której?
— Wyślę ci namiary mailem.
Wróciłem do domu. Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu.

— Doda, Doda! Tutaj! “Daj ryja do mnie!” — dwudziestu fotografów zarzygało piosenkarkę falą światła z lamp błyskowych.
— Teraz do mnie, proszę! “Patrz się cipo!” — krzyknął stojący z lewej.
— Doda! Doda! Do mnie! “Cyca pokaż!” — przekrzyknął go ten z prawej.
— Do mnie na dół, Doda! “No spójrz się kurwa!” — kucający niżej próbował sciągnąć na siebie jej spojrzenie.
— Proszę tutaj, proszę pani Dodo, w górę! “Lachociągu ty!” — wysoki próbował być jeszcze wyższy i wyciągał ręce z aparatem nad tłumem.
— Doda, Doda zrób mi loda. “Doda, Doda zrób mi loda.” — zanucił cicho inny, przeglądając co udało mu się sfotografować.
— Do mnie, proszę! — nie mogłem być gorszy i zaczął drzeć gębę jak pozostali.
— Doodaa! Tutaj! “Wary wydmij królowo!” — kolega obok miał zdecydowanie donioślejszy głos.
Ktoś trącił mnie łokciem o mało nie wytrącając mi aparatu z ręki. Odsunąłem się odruchowo. Gruby, mały paparazzo przebijał się przez tłum.
— Gdzie się pchasz Bubek!? “Pizdo ty!” — ktoś próbował odepchnąć go za filar.
— Oż ty popierdolcu! “Chuju!” — Bubek był niski ale ręce miał długie. Zamachnął się uderzając pięścią we flesz blokującego mu drogę kolegi. Ten nie pozostał mu dłużny i zaczął dusić go paskiem od Canona. Przewrócili się, waląc aparatami w co popadnie. Ktoś próbował rozdzielić walczących, jednak kawałek osłony przeciwsłonecznej strącił mu okulary, które roztrzaskały się o podłogę. Dwóch, wyglądających na starych wyjadaczy, rozstawionych po obu stronach, fotografowało całą scenę strzelając seriami fleszy. Pozostali stali sparaliżowani, nie rozumiejąc do końca co się dzieje. Nikt nie zwracał już uwagi na ściankę z gwiazdami.
— Wystarczy! “Co za zjeby!” — ochroniarze postawili walczących na nogi i kilkoma sprawnymi ruchami przesunęli wszystkich w stronę wyjścia — Dziękujemy już panom! “I wypierdalać!”
— No i po pracy — pomyślałem.
Wszyscy zmyli się niezadowoleni, tylko dwóch pochylało się nad wyświetlaczami swoich aparatów.
— Masz majtki? “Cipkę” — spytał jeden z nich.
— Shit! “Kurwa!” — odpowiedział drugi — Dupek ochroniarz zasłonił ręką. “Następnym razem mu złamię tą rękę.”
— Bingo! Ja mam! “I kto jest kurwa mistrzem fotografii?” — zatriumfował przebierając szybko palcami po menu — Widzisz? Nawet roweczka widać! “Słodkiego roweczka!” — podsunął kumplowi aparat pod nos.
— Dobre, dobre. Puścimy to za tysiaka jak nic! “Będzie na koks.”
— Jaki tysiak, ścipiałeś? Dwójka będzie jak nic! “Może sobie kupię nowe 80-200?” — schowali aparaty do torby i zapakowali się do stojącej nieopodal, czarnej BMK-ki.
Popatrzyłem jak odjeżdżają z piskiem opon. “Czemu nie zostałem fotografem krajobrazu?”, mała myśl przemknęła mi w głowie.

Myślałem, że nie będę mógł opędzić się od tematów, telefon jednak nie dzwonił tak często jak myślałem. Zostawało dużo czasu, którego nie dało zająć się niczym pożytecznym. Znajomi siedzieli w robocie; po południu w dni powszednie latali z dziećmi na zajęcia pozalekcyjne - z braku laku szlifowałem samotnie warszawski bruk. Kiedy nie wchodziłem w bezpośrednie reakcje z ludźmi, głosy w mojej głowie uspokajały się na tyle, że stawały się szumem tła, do którego dało się przyzwyczaić.
Marcin stał w przejściu między domami Centrum. Oparty nonszalancko o ścianę delektował się kolorowym lodem na patyku. Kumplowaliśmy się na początku lat 90. Bywał u mnie w domu rodzinnym, gościł na pierwszych imprezach w małej kawalerce, w której mieszkaliśmy z moją ówczesną dziewczyną, no i bujał się z moją przyjaciółką Mileną. Szwendaliśmy się po mieście snując wspaniałe plany i marzenia o przyszłości. Któregoś razu udało mi się nawet wrzucić go na okładkę chrześcjańskiego magazynu dla młodzieży.
Nie mogę sobie przypomnieć dlaczego zniknął z mojego życia. Coś majaczy mi w głowie, że wyjechał do Ameryki? - nie pamiętam.
Po prawie 20 latach spotkałem go przypadkiem na ulicy. Nie byłem pewny czy to on. Zaczepiłem ostrożnie. Tak, to był ten sam gościu. Trochę pomarszczony, z przemalowanymi włosami, ale to on. Pogadaliśmy chwilę wspominając stare czasy. Pochwalił się, że śpiewa w jakimś bandzie. Podał nazwę. Po powrocie do domu znalazłem ich na YouTubie. Ostre granie w klasyczno-pankowo-rokowym stylu a la przydymiona papierosowym dymem knajpa. Ostro i surowo. Ucieszyłem się, że kolega spełniał się w życiu i sztuce. Popisaliśmy chwilę przez fejsa, raz czy dwa zapraszał mnie na koncerty, ale przyznaję, że przechodziłem wtedy przez fazę zamknięcia - kontakt znowu się urwał.
Dwa lata później dostrzegłem go przed wejściem do metra. Fejs podrzucał mi od czasu do czasu nowości z jego życia, wiedziałem więc, że porzucił stary zespół i założył nową grupę. Zrezygnował z surowego, krzykliwego punk-rocka i skierował się w stronę spokojnego, mrocznego mruczanda. Utknęły mi w głowie perypetie związane ze znalezieniem nazwy. Na początku chcieli nazwać się Playboy, ale to było zbyt jednoznaczne; Penthouse był już zajęty przez inny band, w końcu postanowili zaryzykować i stanęło na Hustlerze. Mruczando przyjęło się chyba lepiej, bo widziałem, że przygotowują się do nagrania płyty i zaczęli pojawiać się w Trzecim Programie Polskiego Radia. Byłem naprawdę dumny z ziomala i cieszyłem się, bo pokazywał mi, że można dosięgnąć marzeń w wieku kiedy pryszcze z twarzy poznikały już dawno.
Stał przed wejściem na stację Nowy Świat i rozmawiał przez telefon więc mnie nie zauważył. Nie wiem co we mnie wstąpiło? Może miałem wtedy fazę maniakalną? Dla żartu zaszedłem go od tyłu i szarpnąłem za torbę, udając rabusia. Odwrócił się wzburzony. Nie poznał mnie. Myślałem, że żartuje i grałem dalej rolę psychicznego, że niby chcę go okraść i spuścić mu wpierdol. Dziwne było tylko, że wydawał się naprawdę przestraszony. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że mogę kogoś przestraszyć, więc traktowałem to jak dobrą zabawę. Kiedy przerażenie wciąż nie schodziło mu z twarzy, opamiętałem się, przestałem wykrzywiać gębę i na spokojnie spytałem czy mnie nie pamięta. Nie, zupełnie nie. Przypomniałem mu imprezy, Milenę - w końcu chyba szok minął, bo ze znakiem zapytania wypowiedział moje nazwisko. Nie był już jednak skory do pogaduszek. Machnąłem zrezygnowany ręką i poszedłem dalej. Kątem oka dostrzegłem jeszcze z boku kolesia czającego się z telefonem komórkowym skierowanym w naszą stronę. Zapewne nie robiłbym sobie takich jaj, gdyby nie to przypadkowe zetknięcie dwa lata temu. No i chuj - próbowałem tego nie rozkminiać; może woda sodowa uderzyła mu do głowy, może za bardzo się przestraszył, a może po prostu zwyczajnie zacząłem być wymazywany z konstrukcji matriksa?
No i znowu architekt rzeczywistości rzucił go mi go teraz przed twarz. Stanąłem przed nim i zacząłem przyglądać się w milczeniu. Przerwał lizanie i mimo, że nie podniósł lotniczych raybanów z oczu wiedziałem, że patrzy na mnie ze zgrozą. Sytuacja gęstniała z sekundy na sekundę.
— No co ty Marcin, nadal mnie nie poznajesz? — postanowiłem przerwać horror i uśmiechnąłem się.
— Nie! “Na chuj mi cię poznawać? ” — zdecydowanie nie szedł w stronę przyjacielskiej pogadanki.
— Imprezy na Ochocie, Milena… No nie wygłupiaj się.
— Koleś to było 20 lat temu. Nie muszę każdego pamiętać maan... “Szczególnie poznawać nikogo, kogo nie warto znać”.
— Mogę ci zrobić zdjęcie? — odezwał się narkomański głód.
— No. “Shit man!”
— “No” po angielsku czy po polsku?
— Rób! “Jebani paparazzi!” — wycedził przez zęby obracając w ustach patyk od loda.
— A autograf mi jeszcze dasz? — poleciałem w stronę żartu.
— Nie mam długopisu. “Weź spierdalaj”.
— Ja mam — wyciągnąłem pisak i podstawiłem mu dłoń — Tu mi podpisz.
“Thousands of faces, hundreds of mirages…” — maznął mi po ręku.
— … to człowiek tworzy metamorfozy — dokończyłem za niego na głos, patrząc na koślawe “St. Martin”, które nabazgrał mi pomiędzy linią serca a linią życia. Zrozumiałem, że może nie każdy chce wracać do przyjaźni sprzed lat. Nie każdemu to potrzebne, dla niektórych wręcz niewygodne.
— Smutne to wszystko Marcin, trzymaj się — pomachałem mu i wpisałem następnego ducha do galerii wspomnień.
Ruszyłem przed siebie mechanicznym, sztywnym krokiem, na przemian zataczając się i prostując. Głowa zaczęła napierdalać mnie tak bardzo, że zacząłem przytrzymywać ją jak piłkę do kosza, żeby tylko nie wybuchła. Nie patrzyłem gdzie idę, czułem jak ludzie ocierają się o mnie pełni wzburzenia. “Jak idziesz ćwoku? Ze wsi przyjechałeś?”, “Co za dziwny koleś, jebnięty chyba?”, “Tak się upierdolić w południe, wstyd”, “Bo każdy pijak to złodziej”, “Dobija mnie to miasto, nie da się przejść nie potykając o menela”, “Aleś się upierdolił kolego”, “Mamusiu, mamusiu, jaki dziwny pan”, “Zaraz będzie rzygał chuj”. Obijałem się miedzy nimi; nie byłem już człowiekiem, byłem pyłkiem pod mikroskopem doktora Browna. Wszyscy krzyczeli, klęli jakby cały świat dostał jednocześnie zespołu Touretta. Krzyk był wszędzie naokoło, coraz głośniejszy, oszałamiający. Padłem na ziemię uderzając aparatem o chodnik. Jakiś pies podniósł na mnie nogę. “Sikać, sikać - dobry ty do sikania, ty wiesz dlaczego, wiesz”, poczułem strużkę ciepłego moczu na twarzy. “Nie sikaj na pana Azor, bo się spocisz”. Wszystko zaczęło przyspieszać jak na przewijanym filmie. Krzyk przerodził się w pisk. Podniosłem się i potrącając ludzi, z rękoma przy uszach, jak szalony pobiegłem do domu. Z trudem wbiłem kod do domofonu. Kiedy wszedłem na klatkę głosy odrobinę ucichły. Ledwo trafiłem kluczami w zamek. Zamknąłem za sobą drzwi i usiadłem na podłodze. Puste, ciche mieszkanie, dawało chwilę wytchnienia. Jedynie zza okna dolatywały ledwo dosłyszalne słowa: “Kurwa”, “Ocipieniec”, “Chuj”, ”Huj”, “A weź spierdalaj!”, “Jeb się, bo nikt inny tego za ciebie nie zrobi”. Czułem jak świadomość zaczyna wylogowywać się z mojego mózgu. Zemdlałem. Albo zasnąłem.

Nie wiem ile czasu przeleżałem na podłodze. Patrząc na przysychającą kałużę moczu, obszczane spodnie i świt za oknem, musiałem mieć conajmniej kilkugodzinną przerwę. Próbowałem się podnieść. Powoli. W głowie ćmiło jak na ostrym kacu. Zdjąłem brudne ciuchy i nastawiłem pranie. Wszedłem pod prysznic i usiadłem w brodziku mając nadzieję, że woda zmyje ze mnie ten cały syf. Poszedłem do kuchni i zjadłem śniadanie. “Co robić?”, powoli docierało do mnie, że głosy mogą nasilać się z dnia na dzień. Przecież nie da się funkcjonować w ten sposób. Z początku wydaje się to zabawne - człowiek czuje się jakby miał supermoc, jak bohater z filmów Marvela czy innego podobnego czegoś, ale w końcu orientuje się, że to co wydawało mu się ekstra bonusem od życia, jest klasycznym przekleństwem rodem z bajek o paktach z podstępnym diabłem. Ale… Może jest jakiś sposób żeby nad tym zapanować? Przecież kontrolować można wszystko. “Ludzie potrafią pić z umiarem, nawet narkotyki nie oznaczają całkowitej utraty nad własnym życiem”, nie docierało do mnie, że klasycznie, ładuję się w jakieś gówno, w ścieżkę, z której nie będzie już powrotu.
Przesiedziałem cały dzień w domu. Przepierdzielałem czas, próbując zająć się jakimiś duperelami typu czytanie książki, oglądanie filmu czy granie na playstation. W końcu, pod wieczór, odpadłem z padem w ręku. Ocknąłem się następnego dnia rześki jak nigdy. Ból głowy przeszedł zupełnie. Uchyliłem lekko balkon i wyjrzałem na ulicę, próbując wychwycić myśli przechodzących pod oknem przechodniów. Słyszałem je nadal, ale nie były tak wrzaskliwe i przytłaczające jak po spotkaniu z Marcinem. “Bingo!”, ucieszyłem się. “Dam radę, zapanuję nad tym!”. To był tylko zwyczajny bad trip. Nie trzeba się bać. Trzeba iść w jego stronę bez lęku. Uda się!
Sięgnąłem po smartfona. Nie zauważyłem, że rozładował się od wczoraj. Ledwo podpiąłem go do ładowarki, gdy zabrzęczał mi w ręku.
— Ty chcesz pracować czy na wczasy sobie pojechałeś? — głos Kasi był zdecydowanie bardziej zniechęcony niż zazwyczaj.
— Przepraszam, nie zauważyłem, że skończyła mi się bateria.
— Trochę to nieprofesjonalne, nie uważasz?
— Tak, przepraszam — nie chciałem drażnić koleżanki.
— No dobrze — westchnęła — Podjedź dzisiaj po południu do Konstancina. Masz do sfotografowania 100. jubilata. Jakiś aktor teatralny, nazwisko wyleciało mi z głowy. Urodziny ma. Może będą jakieś sławne goście, to porobisz też im główki. Zaraz wyślę ci namiary mailem. Możesz tego na razie nie zrzucać, i tak idzie tylko do archiwum.
— Ok. Będę zwarty i gotowy — próbowałem rozładować krępujące napięcie.
— No ja myślę — jak zawsze, nie dała się rozśmieszyć.

Zerknąłem na maila. Do popołudnia, a w zasadzie wieczora zostało sporo czasu. Pomyślałem, że wyjdę na dwór i będę kontynuował dalsze eksperymenty parapsychologiczne.
— Dzień dobry — wszedłem do pobliskiej sieciówki — Espresso poproszę.
— Oczywiście. “Już się robi królu złoty!” — młoda dziewczyna uśmiechnęła się do mnie szeroko.
— I tą babeczkę jeszcze — wskazałem na kawałek ciastka.
— Tak jest, już podaję. “Dobra babeczka z rana jak śmietana!”
Wziąłem prowiant do ręki i poszedłem do Parku Świętokrzyskiego. Menele na hamakach budzili się z południowej, albo może porannej drzemki. Nie wiem, czy ktoś zna cykl dobowy warszawskiego menela?
— Kierowniku, kierowniku! Kierownik poratuje grosikiem na śniadanie. “Pić albo jeść, oto jest pytanie” — z lekka przybrudzony koleś przeciągnął się i rozdziawił usta w szerokim ziewie.
— Na śniadanie czy na klina? — spytałem podstępnie? Zerknął na mnie badawczo.
— No na paliwo. Co za różnica dla kierownika. Trzeba się zasilić do działania. “Miły człowiek, dobrze mu się z oczu patrzy. Trzeba pić żeby żyć, a jeść żeby być. Byt określa świadomość, kierowniku”.
— A beczka z której wyszedłeś gdzie? — udawałem, że rozglądam się uważnie wokoło.
— Ooo!!! Widzę, że kierownik to nadzwyczaj wykształcona osoba. “Światła tylko mało, kierowniku, ciężko znaleźć po ciemku”.
— To może dorzucić jeszcze kilka groszy na świeczkę? Łatwiej będzie szukać, proszę — dałem mu 10 złotych. Chwycił banknot i bez słowa pomknął w stronę najbliższego spożywczaka.
Krążyłem wokoło Pałacu Kultury i próbowałem wychwycić ludzkie myśli. “Jaki wielki ten Pałac, ciekawe kto mieszka w środku”, “Wezmę pożyczkę na pewno uda się coś rozkręcić”, “Magda zostawiła wczoraj przypadkiem swoją szczoteczkę do zębów. Ciekawe. Znaczy, że zostanie na dłużej?”, “Rałafek dostał wczoraj szóstkę z plastyki, może zostanie słynnym artystą?”, “Korczak, kto to był ten Korczak?”, ”Wytaplałbym się z nią w tej fontannie. Zrobiłbym miss mokrego podkoszulka”, “Tyle ludzi, gdzie oni tak pędzą”, “Ile można mu przynosić ten patyk? Czy on nie może się zdecydować? Skoro każe go przynosić, to po co wciąż go wyrzuca?”. Czułem się jak Bruno Ganz w Niebie nad Berlinem Wima Wendersa. Niesamowite uczucie.
— Przepraszam jak dojść na Chmielną? “Strasznie wielkie to miasto.” — mężczyzna o twarzy i posturze Tadeusza Fijewskiego wpatrywał się we mnie pytająco. Skojarzenie było tak duże, że chciałem spytać o Paryżewo. Opanowałem się. Może nie miałby podobnych wspomnień i nie zrozumiałby dowcipu.
— Tutaj, niech pan idzie za mną — kiwnąłem na niego palcem, wydawał się naprawdę zagubiony. Poszliśmy w stronę Marszałkowskiej — A jakiego numeru konkretnie pan szuka?
— 104. “Do córuchny jadę. Przeprowadzili się niedawno z mężem do stolicy. Podobno szczęśliwa, ale do zaproszenia ojca się nie kwapi, więc niespodziankę jej chciałem zrobić” — najwyraźniej chciał z kimś porozmawiać, ale nie miał odwagi otworzyć się przed obcym.
— Chwileczkę — zorientowałem się i zerknąłem na google maps — Tak. 104, to będzie po drugiej stronie. Źle idziemy.
— Źle? “Nie ucieszy się? Przecież nie widziała ojca już sześć lat. Córka to córka, ojca ma się jednego. A może mąż niezadowolony będzie? Mało o nim mówi”.
— Nie w tą stronę. Chmielna jest w dwóch kawałkach. Musi pan iść za Centralny, przejść przez jezdnię pod estakadą, potem w prawo i będzie pan na miejscu. Trafi pan? — sprawiał wrażenie niezdecydowanego.
— Tak. Za Centralnym w prawo. “Może jednak nie iść? Ślubu nie chciała, powiedziała, że w stolicy ślub do życia nikomu nie potrzebny. Co robić panie, co robić? Przecież to córka. Nie godzi się dziecka unikać…” — ewidentnie potrzebował rozmowy z drugim człowiekiem. Wahałem się przez chwilę, czy nie się nie odsłonić, nie przyznać, że słyszę jego rozterki. Czułem jednak, że mógłby się przestraszyć, albo okazałoby się, że nie chce dzielić się z nikim swoimi wątpliwościami. Niby wszyscy chcemy szczerości, gardzimy hipokryzją, ale boimy się zdjąć z twarzy przyspawane maski.
— Będzie dobrze! — delikatnie położyłem mu rękę na ramieniu. Nie wiem czy dostrzegł ten gest, pokiwał tylko głową.
— Trafię. Dalej już trafię sam, dziękuję. “Będzie dobrze, przecież to córka.” — oddalił się z roztargnionym wzrokiem, jak Fijewski w swoich komediach.

Dochodziła popołudniowo-wieczorna godzina, więc przetransportowałem się do Konstancina. Sprawdziłem adres w smartfonie i po kilku minutach zmaterializowałem się przed lekko zaniedbanym domkiem, spowitym przez przychude choinki. Zadzwoniłem do furtki.
— Dobry wieczór, jestem z agencji Wschodnie Nowinki, przyjechałem sfotografować szacownego jubilata. Mam nadzieję, że koleżanka uprzedziła o mojej wizycie — wyrecytowałem na widok starowinki, szarpiącej się z zamkiem.
— Tak, witam. Pan wejdzie. Mąż jest na ganku. “Może stary pierdziel nie zanudzi pana na śmierć” — wskazała mi kierunek ręką przystrojoną kilogramami biżuterii jablonexu. — Napije się pan czegoś?
— Nie, nie. Dziękuję. Nie chcę robić problemu. Pewnie i tak ma pani dosyć pracy przy przyjęciu.
— Przy czym? “Co on bredzi?”
Skonfudowałem się. Faktycznie, dom nie wyglądał jakby miał rozbrzmiewać muzyką, śpiewem i tańcem.
— Przepraszam. Przejęzyczyłem się — nie czekając na odpowiedź ruszyłem w stronę niedużego tarasu, na którym siedział przykryty kocem, otulony pod brodę staruszek.
— Dobry wieczór — przywitałem się. Nie wiem czy mnie usłyszał, bo wciąż tkwił w bezruchu. Jednak nim zdążyłem odezwać się ponownie, odwrócił głowę moją stronę.
— Dobry wieczór panu, w czym mogę pomóc? “W czym pomóc?” — spytał cichym, ale dosyć wyraźnym i pewnym głosem. Przyznam, że spodziewałem się jakiejś demencji albo konieczności przekrzykiwania, na szczęście wszystko wskazywało na to, że będzie się dało normalnie porozmawiać.
— Jestem ze Wschodnich Nowinek, chciałem panu zrobić kilka zdjęć.
— Zdjęć? A z jakiego powodu? “Dlaczego?” — wydawał się być szczerze zdziwiony.
— Kończy pan dzisiaj 100 lat — czyżbym pospieszył się z tym brakiem demencji?
— Nie, młody człowieku. Nie mam demencji. “Po prostu w pewnym wieku nie liczy się już lat; nie traktuje urodzin jako wybitnego dnia, bo nie jest to nic, co można by świętować. Wręcz przeciwnie. Chciałoby się, żeby te dni nie nadchodziły”.
— Przepraszam. Koleżanka z agencji powiedziała mi, że będzie przyjęcie.
— Przyjmuję więc pana. To i tak już dla mnie tłok. Rzadko kiedy mnie ktoś odwiedza. “Spieprzyłem coś po drodze. Być może miałem za duże wymagania w stosunku do ludzi albo ludzie chcieli ode mnie zbyt wiele i nie potrafiłem temu sprostać”.
— Miło mi. Mogę więc zrobić zdjęcia? — podniosłem aparat do oka zastanawiając się z jakiego kąta ująć człowieka, żeby wyglądał korzystnie.
— Naprawdę. W moim wieku nie wygląda się korzystnie z żadnej strony. Najlepiej byłoby gdyby zrobiłby pan nieostre zdjęcie - będzie mniej bolało oglądających. “Najgorzej, że w środku jestem taki sam jak kiedyś. Czuję jak kiedyś, myślę jak kiedyś. Mógłbym nawet powiedzieć, że zdziecinniałem. Ale czy ktoś młody może to zrozumieć?”
— Podobno wiek to tylko liczba — próbowałem wybrnąć z niekomfortowej sytuacji i nie obrazić mojego gospodarza.
— Szanowny panie, nie musi być pan tak poprawnie pozytywny. Kiedy ma się tyle lat co ja, trudno obrazić się za prawdę. “Nawet wtedy, gdy rani z każdym wypowiedzianym słowem”.
— Nie mogę przypomnieć sobie żadnego filmu z pańskim udziałem — zaryzykowałem szczerość.
— Rzadko grywałem w filmach. Jakieś nic nieznaczące role w kinie moralnego niepokoju, o którym nikt już dzisiaj nie pamięta. Później występowałem tylko w teatrze. “Dlaczego nigdy nie zagrałem w żadnej komedii? Może powinienem? Może chociaż w tragikomedii?
— Coś mi się kojarzy. Holland, Zanussi, Kutz — próbowałem przypomnieć sobie jakiś konkretny tytuł.
— Ale nie Bareja, prawda? Zamiast w prezesa Ochódzkiego, wcielałem się w wielkie szekspirowskie postaci. Z początku w Hamleta, potem przyszedł czas Makbeta i Ryszarda III. Kiedy potrafiłem jeszcze zapamiętać tekst, chwytałem się Króla Leara. Ale to był już koniec. "Na boga! Chyba więcej dałoby mi zagranie słomianego miśka!"
— Znam te sztuki, pamiętam je! — próbowałem stawić tamę wylewającej się z niego powodzi smutku.
— Sztuki… Ale czy pamięta pan mnie?
— Nie, niestety nie.
— Wie pan - krzyczałem! Głośno i wrzaskliwie. Miotałem się godzinę po scenie, by milknąć zaraz po spektaklu. Jak idiota, pełen nieznaczącego nic krzyku i furii. Wydawało mi się jednak, że nikt nie słyszy. Z czasem przestałem. Pogodziłem się z tym, albo fałszywie wmówiłem sobie, że ludzie są głusi. A może zamiast krzyczeć powinienem mówić szeptem? “Niech pan już idzie. Proszę. Jestem zmęczony”.
— Dziękuję. Chyba nie będę już pana męczył. Dziękuję za zdjęcia — schowałem aparat do torby. Mężczyzna patrzył przez okno, jakby świat wokoło niego nie istniał.
Pożegnałem się z małżónką i wyszedłem. Droga do domu zajęła mi koło godziny. Nim zdążyłem zdjąć z siebie ubranie zadzwonił telefon.
— Zrobiłeś dziadka? — usłyszałem zaspany albo może lekko pijany głos Kasi - trudno było wyczuć.
— Tak, właśnie wróciłem. Obrobię i wrzucę jutro.
— Nie. Teraz daj.
— Przecież mówiłaś, że to do archiwum?
— Sytuacja się zmieniła. Dziadek właśnie zmarł więc może coś zarobisz. Przynajmniej będziesz coś miał z tej wycieczki.