ROBERT KRESA | CANON EOS 1000 FN



_




CANON EOS 1000 FN

1993

Świat stał przed Polakami kolorowym otworem; wreszcie bez żadnych ograniczeń można było podróżować, zwiedzać i wypoczywać. Trzy samiczki i trzech samczyków - zapakowaliśmy się w lekko zmodyfikowanego dostawczaka i ruszyliśmy na szybki podbój Europy. Niemcy, Benelux, Francja, Niemcy, Warszawa - a wszystko w niecały tydzień. Nie chodziło przecież o zwiedzanie a o czysty szpan i opowiastki gdzie się było i co się widziało. A że widziało się niewiele i w przlocie…? Może jak u Kerouac’a - nie cel a podróż sama w sobie??? Było, niewidziało, widziało, czuło, było - ciasno ale przyjemnie.

Wstąpiliśmy na zakupy do niedużego, luxemburskiego sklepu foto. Kolega kupił wielką, kamerę VHS a ja zanabyłem EOSa 1000FN. Cudo techniki. Przez całą dalszą drogę zamiast wpatrywać się w zapierające w piersi widoki za oknem i grać w gry na barłogu w busie, podziwiałem mój nowy profesjonalny aparat. Wbudowany, wyskakujący profesjonalny flesz, profesjonalny obiektyw 35-80/4-5.6 kręcący się w profesjonalnej ciszy po lekkim wciśnięciu profesjonalnego spustu. Mega. W tej kamerze wszystko chodziło jak w japońskim zegarku. Plastik nie ranił rąk, patrzenie w celownik przypominało oglądanie filmu w kinie Relax, a ciekłokrystaliczny wyświetlacz swoją przejrzystością porażał synapsy w mózgu. Klikałem i kręciłem wszystkim czym się dało pokręcić i poklikać. Jak każdy prawdziwy facet nie zaprzątałem sobie głowy czytaniem instrukcji obsługi a doświadczałem wrażeń na własną rękę. Preselekcja przysłony, preselekcja czasu, program, manual; no i mega prędkość - 10 klatek na sekundę! Ponad to, mega ficzer, który zapowiadał późniejsze przeznaczenie nowej zabawki - melodyjki podczas odliczania samowyzwalacza! Aparat był tak pachnący i czysty, że szkoda mi go było gwałcić zakładaniem filmu. Pozostałą część wycieczki przepstrykałem na siłę Zenitem, nie dbając co załapie mi się w kadrze. Chyba nawet mam na zdjęciach wieżę Eiffla, ale nie jestem pewien - skaner nadal popsuty.
Ostatniej nocy podróży, gapiąc się w gwiazdy migocące na sklepieniu nieba, coś w mojej głowie - jakiś cichy ledwo słyszalny głosik - wyszeptało mi do ucha, że fotografia to nie tylko zdjęcia; że istnieje jeszcze poza nią jakiś inny magiczny, nieskończony świat pełen soczewek, celowników, przełączników oraz brzęczących i niebrzęczących silniczków.

Wróciliśmy do domu. Odważyłem się założyć film. Kolorowy, najdroższy jaki był na półce w moim osiedlowym labie. Po suchym treningu zacząłem wgryzać się w praktykę. 10 klatek na sekundę okazało się wielokrotną ekspozycją , a profesjonalny obiektyw przy robieniu zdjęć był bardziej upierdliwy niż jego ruski, jaśniejszy odpowiednik. Na szczęście sytuację rozwiązywała pożerająca w zastraszającym tępie drogą baterię, wbudowana lampa błyskowa. Zrozumiałem, że lans i nowoczesność mają swoją cenę.

Kiedy pojechałem z dziewczyną na weekend do Zakopanego, liznąłem nim odrobinę fotografii górskiej. Takiej profesjonalnej - na diapozytywie, na Velvii. Głównie jednak skupiałem się na muzyce: Wagony kolejki Warszawa - Błonie stały się moim podstawowym środkiem transportu na trasie, na której razem z jedną z podwarszawskich kapel obskakiwałem wszelakie koncerty i pokoncertowe spotkania przy pączkach i herbacie. Amsterdam, Nora, Index, Dziupla, Park, Giovanni - nie pamiętam już czy te knajpy istniały naprawdę czy to konfabulacja mojego mózgu. Dziękowałem opatrzności i cieszyłem się, że mam w aparacie flesz, autofokus i zielony tryb automatyczny, dzięki którym mimo rozdygotanych członków i mętnego wzroku mogłem złapać w miarę ostrym kadrze esencję prawdziwej muzyki.

There is no pain you are receding / A distant ship's smoke on the horizon / You are only coming through in waves / Your lips move but I can't hear what you're saying / When I was a child I caught a fleeting glimpse / Out of the corner of my eye / I turned to look but it was gone / I cannot put my finger on it now / The child is grown / The dream is gone / But I have become comfortably numb.