ROBERT KRESA | STRACIĆ PRZYJACIELA



_




STRACIĆ PRZYJACIELA



Opowiem wam dzisiaj historię z gatunku “Jak stracić przyjaciela w pięć minut”. Nie jest to wesoła opowiastka więc jeśli nie chcecie pogrążyć się w psychicznym dołku nie czytajcie dalej.

Z Andrzejem znaliśmy się już ponad 10 lat. Był trochę starszy ode mnie i miał fioła na punkcie sprzętu. Jego dążenie do doskonałości obrazu udzielało się wszystkim, którzy odwiedzali go w super wyposażonym studiu w mieście. Miał każdą nowość, która pojawiła się na rynku. Zdarzało się też, że udało się u niego przetestować jakiś model aparatu wcześniej, niż był on dostępny u oficjalnego dystrybutora - jednym słowem raj na ziemi. Korzystałem z tej okazji niejednokrotnie. Nie żebym był jakimś sprzętowym maniakiem - fotografowałem wtedy starą, analogową Mamiyą i niczego ponad to, ówcześnie mi nie brakowało - ale dotykanie nowych zabawek, z ficzerami, z którymi nie miałem za wiele styczności dawało nieopisaną frajdę. No i te dyskusje: o obiektywach, ich charakterze, plastyce - mimo, że w swojej fotografii zawsze stawiałem na transparentne szkła - fajnie było liznąć świata, który jak mi się zdawało leżał daleko ode mnie.
W końcu, któregoś razu Andrzej wygrał i namówił mnie na pierwszy, sensowny aparat cyfrowy. Po kilku godzinach testowania, oglądania sampli i gładzenia zgrabnych puszek zdecydowałem się na subtelną, nierzucającą się w oczy Lajkię M9. Z początku nie byłem do końca przekonany, no bo jak to - na cyfrze mam robić?; bez magii wąchania wywoływacza w dusznej łazience? Andrzej patrzył na mnie wzrokiem zatroskanego ojca jakby wiedział, że jestem jeszcze za młody, żeby ogarnąć rzeczy oczywiste dla dorosłych ludzi. I miał rację, bo po niecałym miesiącu bylem przestawiony i nie wyobrażałem, że mógłbym się jeszcze kiedykolwiek bawić w żonglowanie negatywami.

Przyjaźń kwitła nam z roku na rok. Spotykaliśmy się często, czy to u niego w studio czy na ulicznych spacerach. W końcu nadszedł ten feralny dzień. Szwendaliśmy się po warszawskiej Starówce i próbowaliśmy łapać jakieś ciekawe kadry. Aha - wiem, że zabrzmi to może niezbyt ładnie, ale Andrzej nie przykładał większej wagi do treści swoich zdjęć. Zamiast skupiać się na cyzelowaniu kadrów i łapaniu chwili, wolał plastykę i subtelną grę świateł.
Stanęliśmy wtedy pod pomnikiem Marszałka przy placu Marszałka i zaczęliśmy rozmawiać o fotograficznej edukacji. Nie pamiętam początku dyskusji, ciężko mi wyprowadzić ją całą z pamięci. Dobrnęliśmy jednak do tego pechowego momentu, który wciąż uwiera mnie w mózgu jak wkurwiająca drzazga w palcu.
— To może ja się zapiszę na warsztaty u ciebie? — zaironizował Andrzej.
— Nie wiem stary, musiałbyś przyznać, że robisz gorsze, albo po prostu mniej ciekawe zdjęcia niż ja. Bo jeśli nie, to niby czego byś się ode mnie uczył — przyznaję, że dałem się podpuścić.
— A robię takie? — twarz mojego ówczesnego przyjaciela stężała. Szkoda, że nie zauważyłem tego wtedy tak wyraźnie, jak widzę to teraz. Miałem zły czas. Dzień wcześniej ktoś na fejsbuku skomentował moje zdjęcia, że “wyglądają jak foty chińskiego turysty”. Cierpiałem wewnętrznie i pewnie mózg szukał wentyla, żeby spuścić emocje.
— No chyba nie chcesz powiedzieć, że nie widzisz różnicy między tym co bezmyślnie trzaskasz seryjnie nie zdejmując palca przez sekundy ze spustu, a przemyślanymi kadrami z ulotnymi chwilami, których nie jesteś w stanie dostrzec mimo, że ocierają się i wpadają na ciebie jak punkowcy w pogo? — nie powiedział nic. Czułem jednak, że wyrwało mi się za dużo. Za wiele o dużo. Czułem, że zraniłem w nim coś w środku. Że mimo twardości jaką zawsze sobą reprezentował, udało mi się ukłuć go w najbardziej skrywaną część jego fotograficznego jestestwa.
Dokończyliśmy spacer na spokojnie. Niby nic się nie stało, ale z dnia na dzień zaczęliśmy się od siebie oddalać. Niby zapraszał mnie do siebie, ale czułem, że robi to tylko z kulturalnej uprzejmości. Przestał lajkować moje zdjęcia, kiedy dzwoniłem raczył mnie oschłą uprzejmością, a ostatnio gdy spotkaliśmy się na prezentacji nowego modelu aparatu naszej ulubionej filmy, zbywał mnie milczącymi spojrzeniami. I tyle, moi drodzy. Uważajcie na to co mówicie, i na to co myślicie o sobie i innych. Słowa są tanie, nie kosztują wiele - co wam szkodzi przykleić uśmiech do twarzy i wybierać te, którymi nie pokaleczcie siebie i innych? Szczerość to luksus - droga rzecz, na którą mogą sobie pozwolić nieliczni.