_

←
|
TRZEPOT MUSZYCH SKRZYDEŁ
Drogi Marku.
Pogoda powoli się poprawia. Jestem co prawda już w tym wieku, że wszelkie zmiany czuję w kościach, ale daleko mi do owego komiksowego dziadka, który na spacerach z wnusiem kurwił na pojawiające się na drzewach wiosenne bazie. Będzie ciepło. Przestanę walczyć z kaloryferami, otworzę szeroko okna i będę chłonął świeżość wpadającą do mojego pustego mieszkania. Muszę tylko uważać na gołębie, bo w zeszłym roku zdarzyło mi się, że jeden wleciał do środka i wyobraź sobie - napaskudził na sam środek leżącej na parapecie palety. Przyszedł mi przez chwilę do głowy szatański pomysł czy by nie rozmazać tego z ultramaryną i dorobić jakiś humorystyczny element na obrazie, ale przestraszyłem się, że zacznie śmierdzieć i jakiś nowy bogacz będzie czuł się niekomfortowo w obcowaniu z moim dziełem.
Ciepło. Która to już wiosna bez Janka i Krysi? Wciąż zastanawiam się co by było gdybym pojechał z nimi? Nie prowadzę auta, więc nie zmieniłbym trasy samochodu, ale może męczące mnie nieustannie potrzeby fizjologiczne, wymusiłyby inną trasę albo inny czas, i nie skończyłoby się tak jak się skończyło. A jeśli nawet musiałoby tak być, to może zostałbym sprasowany pod tą ciężarówką razem z nimi? A może tylko ja, a oni żyliby nadal? Może tylko ja i Krysia - poszlibyśmy razem w miejsce w którego istnienie jak wiesz nie wierzę. Może przynajmniej Janek miałby szansę? Może, może, może - tyle morza wokoło…
Szesnaście lat. Szesnaście lat w samotności. Niedługo stuknie mi 80-ka. Co po mnie zostanie? Sama pustka naokoło. Dobrze, że mam jeszcze na tyle siły by utrzymać w ręce pędzel i paletę. Gdyby nie to, niechybnie wyskoczyłbym przez okno i skończył te boleści serca i te tysięczne, właściwe naszej naturze wstrząśnięcia… Tylko czy trzecie piętro by wystarczyło? Zamiast umrzeć skończyłbym w jakimś zamkniętym paraliżu jak roślina.
Zbigniew
Wpatruje się przez chwilę w monitor. Waha się czy kliknąć w ikonkę wysyłania. Coraz częściej zastanawia się czy po drugiej stronie jest jakiś prawdziwy byt, czy to tylko symulacja wszechmogącego demiurga, który zapomniał kodu dostępu i nie potrafi poprawić już swojego zjebanego dzieła. W końcu wciska przycisk myszy. Słyszy dźwięk wychodzącej poczty. Poleciało.
Podchodzi do okna. Otwiera je szeroko i zachłannie wciąga rześkie ale wciąż chłodne powietrze. „Zamknij! Zaziębisz się i zamiast malować przeleżysz następny tydzień w łóżku”, słyszy w wyobraźni troskliwy głos Krysi. Ileż by dał, żeby jeszcze raz usłyszeć to gderanie na żywo.
„Tak Krysiu, tak. Już zamykam”, odpowiada w myślach. Podchodzi do sztalug i wpatruje się w niedokończone dzieło. „Nie widzę cię, powiedz coś do mnie”, czeka aż obraz wskaże mu kim chce zostać. Wsłuchuje się przez dłuższą chwilę, ale martwy przedmiot pozostaje dzisiaj martwym przedmiotem. Wzdycha i odkłada pędzle. Przez chwilę próbuje obejrzeć jakiś film, ale nie może skupić się na akcji czy chociażby na podziwianiu scenografii i efektów specjalnych. Czuje jak ogarnia go senność. Sen jest dobry. To ostatnie miejsce gdzie może jeszcze spotkać syna i żonę.
Mistrzu mój, Zbigniewie!
Namalowałeś coś dzisiaj? Czy zacząłeś pracę nad pustymi połaciami, jakie sugerowałem Ci ostatnio? Twierdzisz, że w pustce niczego nie ma i nicość bez dopełnienia czymś, nie warta jest niczyjej uwagi. Pozwolę sobie na odrobinę niezgody. Ilekroć wpatruję się w Twoje dzieła, które pieszczą me oczy ze ściany mojego skromnego mieszkania, mimo jak to twierdzisz „nicości” widzę tam ogrom rzeczy, które sprawiają, że zastygam w stuporze i zdarza się, że przerażam moją ukochaną żonę, która szturcha mnie w obawie czy nie dostałem ataku nagłej katatonii. Puste morze jest wciąż morzem mój drogi Mistrzu!
Rozumiem Twoją tęsknotę. Kiedy pomyślę, że moja ukochana Gosia zostawiłaby mnie na tym podole, nie wyobrażam sobie żebym zrobił cokolwiek innego niż wpakowanie się pod szybko nadjeżdżający pociąg podmiejskiej kolejki. Ale Janek? Przecież wiesz, że gdyby nie stało się to co się stało, w przypadku jego depresji najprawdopodobniej skończyłoby się podobnie. Jedyne co, to cierpiałbyś dłużej i cierpienie to spotkałoby też Krystynę. W jej stanie, o którym pisałeś, istniałoby duże prawdopodobieństwo, że koniec byłby równie tragiczny, z tą różnicą, że doświadczyłaby utraty własnego dziecka. Może więc to Bóg - w którego obaj nie wierzymy - w swoim bestialskim zachowaniu, zreflektował się i dał jej odrobinę litości? Przecież wiesz, że wszystko trafi szlag. Gatunek ludzki jest za głupi by przetrwać następne milenium. A może nawet skończy się to w czasie jednego stulecia? I dobrze. Nie żal mi ich. Zasługują na to co się dzieje. Szkoda mi tylko natury i zwierząt. Ale co powiedział poznany przeze mnie ostatnio młody fotograf, z którym przegadaliśmy trzy godziny w bistro nieopodal mojego mieszkania - natura sobie poradzi. Może jedynie zamiast słoni znów pojawią się mamuty.
Zawsze pozostają Ci Twoje mistrzowskie dzieła. Jak to mawiała moja babka - nie poszło Ci ani w głowę ani w nogi. Thalówna wydzwania do mnie co chwila z pytaniem czy nie chcę pozbyć się swojej kolekcji. Podobno jest coraz więcej klientów. Widzisz więc - tak jak mówiłem Ci przed laty, a czemu nie dawałeś wiary i kpiłeś ze mnie - przechodzisz do historii światowego malarstwa!
Marek.
Podnosi głowę i patrzy na obraz wiszący nad komputerem. „Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę bo ty jesteś ze mną”, zdaje się mówić samotnik na obrazie z pochodnią w ręku. Co jednak jeśli nie ma żadnego kija ani laski do pocieszenia? „Bzdura”, żacha się i macha w przestrzeni ręką próbując odgonić depresyjne myśli.
— Co u Zbysi? — ukochana żona pojawia się za nim niczym duch i delikatnie kładzie mu rękę na ramieniu.
— Wszystko dobrze, a przynajmniej dobrze na tyle na ile może jeszcze być dobrze — odpowiada i całuje jej dłoń. — Dobrze, że Cię mam.
— Wiem. Jak mogłoby być inaczej — uśmiecha się.
Marek zastanawia się co będzie, kiedy los w następnym odcinku mydlanej opery napisze mu rolę wdowca. W jaki sposób najszybciej i bezboleśnie odejść z tego świata? Skok, sznur, brzytwa… Próbuje przypomnieć sobie jak w największych dziełach literackich, prawdziwi mężczyżni zamykali za sobą drzwi.
Drogi Marku.
Maluję to co maluję. Pan Bóg maluje a artysta pędzel nosi - wiesz przecież, że nigdy nie wiadomo co mi się namaluje i nie lubię takich pytań. Jesteś niereformowalny. Namaluję, zrobię zdjęcie i pokażę.
Owszem, masz rację - o ile podobne rozważana mają jakikolwiek sens - mogło być gorzej. Każde machnięcie skrzydeł motyla może zmienić naszą przyszłą rzeczywistość. Chociaż czuję, że w moim przypadku nie jest to motyl, a zwykła pospolita mucha domowa. Czarno-biała, bura, brudna i pozbawiona jakichkolwiek oznak piękna. Czy gdyby zabić wszystkie muchy na świecie, a zostawić motyle, rzeczywistość stałaby się bardziej kolorowa? A może wszystko co się zdarzy, jest jednak gdzieś zapisane? Może zapisujemy to sami jeszcze przed naszym urodzeniem? Każdy z nas tworzy historię własnego życia, którą nieświadomie odgrywamy później nie pozwalając na żadne improwizacje? Czy jest to wtedy przeznaczenie czy przypadek? Przecież to my podjęliśmy wszystkie decyzje. Tyle tylko, że nic z tego nie pamiętamy.
Wybacz te gówniane, starcze dywagacje. Na polu szarówka. Bolą mnie palce, nie mam siły trzymać pędzla ani walić w klawiaturę.
Zbigniew.
Drga na dźwięk dzwonka. Podchodzi do kamery zamontowanej przy wejściu i sprawdza kto dobija się do drzwi. Otwiera.
— Dzień dobry panie Zbigniewie. Mam już tą przelotkę do kranu, zaraz zabiorę się do roboty — Kamil, złota rączka, która ogarnia u niego wszelkie remonty, trzyma w ręku zamówioną wcześniej część baterii. Zdejmuje kurtkę i idzie w stronę łazienki. Zaraz za nim wciska się do mieszkania jego nastoletni syn Roman. Kładzie na stole w kuchni dwie duże torby z zakupami i idzie za malarzem do pracowni.
— Panie Zbigniewie, przepraszam że wczoraj wieczorem tak głupio wyszło. Nie wiem co mnie napadło.
— Nic się nie stało Romek, nie ma problemu — Zbigniew uśmiecha się uspokajająco.
— Przysięgam, że oddam albo odrobię wszystko co do grosza. Będę chodził po zakupy, woził gdzie tylko pan sobie zażyczy…
— Rozmawialiśmy już o tym. Ważne, że masz czyste konto. Sugerowałbym jednak, żebyś zwrócił się do ojca gdyby sytuacja zaogniła się w jakiś niekontrolowany sposób. Przecież w dupę ci już nie wleje bo jesteś na to za stary a z takimi ludźmi należy iść na policję a nie dać się szantażować. Pieniądze zawsze możesz zarobić, a jeśli wpakujesz się w jakieś bagno, zniszczysz sobie życie.
— Jeszcze raz dzięki. Uratował mi pan życie. Lecę. Gdyby pan czegoś potrzebował, niech pan dzwoni — rzuca już w biegu.
Zbigniewie!
Idzie ku dobremu! Wciąż nie mogę zapomnieć jak wyśmiewałeś się ze mnie, kiedy roztaczałem przed Tobą wizję wybudowania dla Ciebie muzeum. Wiesz, że jesteś geniuszem na miarę największych. Śpieszę Ci więc donieść, że nie jestem w tym przeświadczeniu samotny. Wyobraź sobie mój drogi, że napisał do mnie jegomość z Paryża. Edmund Dantes, bogaty człowiek, którego prababka pochodziła z Polesia. Niestety nie mówi po polsku, ale jest zafascynowany Twoim malarstwem tak mocno, że podobnie jak ja, chciałby postawić Ci pomnik. Miałem przyjemność być zaproszony przez niego do ekskluzywnej restauracji Guy Savoy. Ma już projekt budynku - przepiękny! Smukła wieża jak z Twoich najbardziej klimatycznych obrazów! I wykupione miejsce w Warszawie. Nieduży placyk, ale w jak reprezentacyjnym miejscu! Na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Tuż naprzeciwko McDonalda za którym tak przepadasz. Wyjście z metra, park, samo centrum. Człowiek nie ma żadnych spadkobierców i postanowił zainwestować cały majątek ku Twojej chwale. Umowy z wykonawcami już podpisane. Teraz skupuje na lewo i prawo wszystkie Twoje dzieła żeby zapełnić tą przepiękną przestrzeń. Widzisz. Mnie się nie udało, ale idea przetrwała. Na dodatek, jak powiedział - Docenia moje dotychczasowe starania, i dał mi za Twoją kolekcję takie ceny, że wciąż nie wiem czy to sen czy jawa. Gosia cieszy się, że będziemy mogli przenieść się do większego mieszkania, i powiem Ci, że rozważamy czy nie kupić czegoś we wspomnianej okolicy. Wyobraź sobie, że będziemy mogli na starość dreptać i podziwiać całą Twoją twórczość zgromadzoną w tak wspaniałym miejscu.
Z tego co wiem, nawiązał już kontakt z innymi kolekcjonerami i posiadaczami Twoich prac. Nie targuje się, nie grymasi - widać, że leżysz mu na sercu! Cieszmy się. Idzie ku dobremu!
Marek.
Się cieszy. Może - jak to zawsze powtarza półżartem - nie przejdzie z mistrzem do historii, ale jego marzenia o muzeum zostaną zrealizowane jeszcze za jego życia. Oczami wyobraźni widzi jak wychodzi ze swojego apartamentu na najwyższym piętrze Złotej 44; idzie przez Park Świętokrzyski, gdzie młodzież gania się z psami, gra w ping-ponga a turyści fotografują się przy fontannie prze Pałacem Kultury; wchodzi do muzeum mistrza gdzie spotykają się i rozmawiają, a odwiedzający ludzie milkną na ich widok. Potem przechodzą do pobliskiego McDonalda na tradycyjne BigMaki.
Marku!
Nie wiem. Czy nie brzmi to zbyt podejrzanie? Może to jakiś gangster, co chce wyprać pieniądze? Żeby nie skończyło się jak z chińczykami. Kupi obrazy a potem nie daj Bóg zniknie i ze świecą trzeba będzie go szukać. Poza tym i tak nie będzie miał wszystkich. A kolekcja z Wałbrzycha? Włamie się na zamek i ukradnie? Za piękne to żeby było prawdziwe.
Zbigniew.
Czuje jak mała cząstka nadziei rozgrzewa jego stare ciało. Próbuje nie dopuścić do siebie radości i zadowolenia żeby nie kusić wrednej muchy do następnego trzepotu skrzydeł. Sprzedaje obrazy, chce - musi z czegoś żyć; jednak idea, że wiszą na ścianach mieszkań, zamknięte przed wzrokiem tłumów, kojarzy mu się z trzymaniem zwierząt w niewoli; z przykutym do budy osamotnionym psem. O ileż wspanialsze byłoby miejsce odwiedzane przez tłumy; ściągające na siebie setki spojrzeń. Ale… Czy nadal nie jest to ZOO? Jak uwolnić sztukę? Jak otworzyć drzwi klatek?
Drogi Mistrzu!
Nie siej defetyzmu! Pomyśl jak niewielu ludziom dane jest zostawić po sobie coś więcej niż gromadę śliniących się dzieci, a potem wnuków. Czy nie dostrzegasz, że mimo tylu cierpień jakie zaznałeś w życiu, dane Ci będzie przejść do historii? Oddałbym wszystko, żeby za 100, 200 a może 1000 lat moje nazwisko było czymś więcej niż wytartym przez wiatr napisem na nagrobku. Ciesz się, że pod koniec, wszystko zaczyna iść w kierunku, który wymarzyłem dla Ciebie przed laty.
Marek.
Czuje radość, ale w zakamarku myśli czai się zawód, że jego własne marzenia przechwycił ktoś inny.
— Nie w sosie jesteś — Gosia spostrzega jego zatroskaną minę — Nie cieszysz się? Czy los nie podsunął najlepszego z możliwych rozwiązań?
— Cieszę — mówi cicho wpatrując się w sunącą po okiennej szybie muchę — Myślę tylko, że niektóre marzenia nie spełniają się tak jak miały się spełnić.
— Nie zawsze możesz dostać to czego chcesz, ale gdy próbujesz, dostaniesz może to czego potrzebujesz.
Szanowny Panie, a może drogi Zbigniewie?,
czy raczej stara mendo!
Zapewne nie pamiętasz mnie, bo na starość skleroza kąsa człowieka jak wściekły pies, ale pozwól, że przybliżę Ci kilka zdarzeń z przeszłości. Zapewne Twój wieloletni przyjaciel Marek, pisał już do Ciebie o moich planach związanych z Twoją plugawą osobą. Edmund Dantes - czy wyczuwasz już chichot zapowiadający co zaraz się stanie? Chociaż tak naprawdę nie dbam o to, ale mam nadzieję, że wybaczysz mi te dramaturgiczne, aczkolwiek wspaniale pasujące zapożyczenie nazwiska. Naprawdę nazywam się Robert Krówka. Świta Ci coś w Twoim sklerotycznym umyśle? Byłeś na początku swojej drogi artystycznej - mieszkałeś w Wałbrzychu i tworzyłeś pełne emocji fotogramy, którymi ja, młody początkujący fotograf, zachłystywałem się do utraty tchu. Spijałem z Twych ust każde wypowiedziane przez Ciebie słowo; byłeś moim guru, byłeś dla mnie bogiem. Och jakże imponowało mi, że poświęcasz czas młodszemu koledze; że zapraszasz mnie do swojej pracowni w której godzinami słuchaliśmy muzyki, gadaliśmy o sztuce i o rzeczach pięknych i wzniosłych. Dlaczego musiałeś później upaść tak nisko?
Pamiętasz Magdę K? Moją niespełna szesnastoletnią dziewczynę zakochaną we mnie do szaleństwa, dla której chciałem zmieniać świat i przybliżyć jej nieba? Pamiętasz? To był maj, szóstego maja. Czas kolorowych motyli, albo raczej jak okazało się później - czarnych, burych much. Wysłałem ją do Ciebie z odbitkami moich ostatnich zdjęć, o których recenzję w końcu udało mi się wyprosić. Jak zawsze wzbraniałeś się przed wydawaniem opinii o czyjejś twórczości, więc byłem uskrzydlony myślą, że w końcu zgodziłeś się by coś o nich powiedzieć. Gdybym tylko mógł wymazać tą chwilę z życia...
Przyszła do Ciebie wieczorem. Z niechęcią, bo powiem Ci teraz, że nie lubiła u Ciebie bywać. Nudziły ją te nasze - jak to nazywała „intelektualne masturbacje”, ale że nie widziała poza mną świata nie oponowała. Przyjąłeś ją. Kazałeś pić tanie wino. Nie zerknąłeś nawet na teczkę z fotografiami tylko zacząłeś dobierać się do mojej ukochanej dziewczyny. Dlaczego? Dlaczego nie dopuściłem do siebie myśli, że Twoje sadystyczne zapędy emanujące z Twych zdjęć przeobrażą się w realne czyny? Zgwałciłeś moją miłość chuju. Nie wystarczyło Ci pakowanie modelek w baleron na zdjęciu. Musiałeś wyciągnąć kutasa i przesunąć swoją sztukę do następnej granicy. Wiesz co się potem stało z Magdą K? Nie, nie pokazała niczego po sobie. Była na to zbyt dumna. Zaszła w ciążę. Zamotała się i zatruła gazem w mieszkaniu rodziców. „Nie zapukał nikt na czas...” - tak , wiem - ckliwość na granicy dobrego smaku.
Najgorsze, że Ty wciąż zachowywałeś się jakbyś nie miał z tym nic wspólnego. Zrecenzowałeś moje zdjęcia, wciąż bywałem u Ciebie a Magda odpływała w bezkresny ocean samotności. Może gdyby powiedziała mi wcześniej co się stało, skończyłoby się inaczej. Siedziałbyś w ciupie a moja dziewczyna nadal by żyła. A może nie? Bo kto uwierzy w słowa nastolatki przeciw znanemu artyście. Tuż po jej śmierci dostałem list, w którym opisała cały koszmar. Dziwiłeś się wtedy, że zniknąłem, przestałem się odzywać. Mój największy mistrz i przyjaciel przeciw miłości mojego życia.
Wyrzuciłem aparat. Zamordowałeś we mnie miłość do sztuki. Wyemigrowałem z Polski i poświęciłem się robieniu pieniędzy. I wiesz - udało mi się. Jestem kurewsko bogaty. Mógłbym kupić Cie kilka razy i tak zrobię. Na zimno, bez emocji - bo tych nie zostało już we mnie wcale. Nie znalazłem już nigdy swojej drugiej połówki. Jeśli nawet mam dzieci z beznamiętnych zwierzęcych związków z kobietami, nic nie wiem i nie chcę o nich nic wiedzieć. Została kasa, dużo kasy. Kupię każdy z Twoich obrazów do jakiego uda mi się dotrzeć i będę niszczył je jeden po drugim. Rozkoszował się zabijaniem pamięci o Tobie. Jeśli czegoś nie uda mi się kupić - ukradnę, albo zlecę podłożenie ognia w Twoim muzeum na Zamku Książ. Podobnie jak ja, nie masz już nikogo. Została Ci tylko nadzieja na zostanie niezapomnianym, którą Ci odbiorę. Nakręcę film z destrukcji każdego Twojego dzieła. Wrzucę to na YouTuba, TikToka, przerobię na serial telewizyjny, zrobię wersję kinową - wszystko żeby Twoje nazwisko nie kojarzyło się z malarstwem a jarmarczną sztuką niszczenia. Jak potwór doktora Frankensteina, będę kojarzony z Twoim nazwiskiem bardziej niż Ty sam.
Podobno mimo swojego podeszłego wieku ogarniasz internety. Proszę, o to link do YouTuba. Zaczynamy jutro. Będziesz mógł śledzić najbardziej emocjonujący serial swojego życia:
https://www.youtube.com/@warsaw_keek/videos
Żegnaj stara kurwo!
Robert, Edmund, Hrabia Monte Christo.
Zamyka swojego laptopa. To koniec, albo przynajmniej jego początek. Zastanawia się czy osobiście tkwić w tej zabawie, czy zaufać zleceniobiorcom. Wszystko zapięte, dyspozycje wydane. Wykonawcy jego ostatniej woli są sumienni i profesjonalni. Wysłanie maila oznacza koniec szaleństwa. Przynajmniej dla niego. Koniec męczącego głosu w głowie; płaczu nawiedzającego go w każdej sekundzie życia. „Odejdź maro. Skończyłem”.
Podchodzi do starego biurka i wyciąga z niego wymięty od nieskończonego czytania list.
Kochany Robercie.
Kochanie. Wybacz mi, że kiedy czytasz ten list, mnie już nie ma. Nie dało się inaczej. Przynajmniej ja nie wyobrażałam sobie innego wyjścia. Nie z moim ojcem, nie w tym miejscu w który dało nam żyć. Długo zastanawiałam się czy powiedzieć Ci co się stało. Nie dawałam rady. Byłeś w niego zapatrzony jak w obraz Matki Boskiej. Przecież wiesz, że gdybym opowiedziała Ci co się wydarzyło, nie uwierzyłbyś; nie potrafiłbyś wybrać, a najprawdopodniej znienawidziłbyś mnie na wieki. Skończyłoby się tak samo jak się skończyło, ale przynajmniej teraz nie muszę czuć na sobie Twojego pełnego nienawiści spojrzenia. Nie muszę zastanawiać się „co by było gdyby”. To już poza mną. Przepraszam tylko, że zostawiam Cie z tym samego. Może kiedyś mi wybaczysz i zrozumiesz. Może nie. Mam nadzieję, że zapomnisz. Ułożysz sobie życie i będę tylko przelotnym, młodzieńczym romansem.
Pamiętasz ten wieczór 6 maja? Było ciepło. Miałeś wieczorny dyżur. Poszłam do twego ulubieńca z Twoimi zdjęciami jak mnie prosiłeś. Nie mogłam zrozumieć skąd ten pośpiech. Nie mogłam zrozumieć czemu tak bardzo zależało Ci na opinii kogoś innego. Nawet jeśli był dla Ciebie ideałem czy jakimś pieprzonym guru, to nadal pozostawał człowiekiem, jednym z milionów. Ile razy powtarzałam Ci, że Twoje prace są dla mnie piękne, pełne życia i refleksji. O Boże! Czemu Ci to nie wystarczyło? Dlaczego wy faceci musicie wciąż się ścigać i robić konkursy na rozmiary swoich penisów? „On może, on się zna”, powtarzałeś to do znudzenia jakby ta opinia miała jakiekolwiek znaczenie. Byłam na Ciebie wściekła bo uważałam, że Twoje prace są głębsze i bardziej treściwe od przeintelektualizowanej kupy jaką tworzy Twój mistrz. No ale nic. Stało się. Poszłam jak posłuszna służka zakochana w swoim chłopcu.
Przyjął mnie z lekka pijany. Co dziwne, bo wciąż pamiętam jego zapewnienia, że nie przepada za upijaniem się. Kiedy wyjęłam z teczki Twoje zdjęcia skrzywił się i zabełkotał, że nie jest zainteresowany „tym gównem”, natomiast chętnie schrupałby to co widzi przed sobą. Byłam zszokowana. Chwycił mnie za włosy i przycisnął do swojej ziejącej wódą gęby. Drugą ręką zdarł ze mnie sukienkę i bieliznę. Zgwałcił mnie. Zwyczajnie mnie zgwałcił. Gdzie te górnolotne gadanie o pięknie i sztuce? Wziął mnie siłą, rechocąc przy tym jakby zabawiał się ze starą kurwą w sado-masochistyczną gierkę. Kiedy skończył podciągnął spodnie i powiedział, że teraz może zerknąć na „to gówno”, które przyniosłam.
I tyle. Ubrałam się. Wyszłam. Okazało się, że zaszłam w ciążę. Nie widzę innego wyjścia niż to które wybrałam.
Kocham Cię. Wciąż Cię kocham. Wybacz mi Magda.
Odkłada pióro. Zgina list, wkłada go do szaro-zielonej koperty; zakleja ją i nakleja znaczek. W głębi duszy czuje, że robi coś złego, ale jest nastolatką; szesnastoletnią dziewczyną zazdrosną o swojego chłopaka, który większość czasu spędza ze swoim nawiedzonym idolem niż z nią. Zamiast chodzić do kina, na lody i długie spacery, musi przesiadywać u starego dziada i słuchać gównianych rozmów, z których niewiele rozumie.
Inne pary bawią się. Chodzą na dyskoteki i piją tanie wino. Próbuje być jak oni. Jak inne dziewczyny, które pragną niedozwolonego owocu. Chce być lubiana. Na którejś prywatce ląduje w łóżku z najpopularniejszym chłopakiem w szkole. Trochę boli, ale jest pijana i nie czuje za wiele. Cieszy się, bo może coś się zmieni. Może ktoś ją dostrzeże? Może nie będzie tylko tworzywem do artystycznych zapędów swojego „ukochanego”, ale zostanie dostrzeżona jako kobieta? Zachodzi w ciążę. Gniew narasta z dnia na dzień. Nie ma nikogo przed kim mogłaby się otworzyć. Boi się ojca. Nie chce dzieci! Nie! Jest za młoda na dzieci. Ojciec ją zabije! Ale po co czekać na ojca? Skończy to sama. Tylko ta złość. Trzeba się zemścić. Ukarać. Kogo ukarać?
Patrzy w róg pokoju, na pajęczynę i szamoczącą się w niej muchę. Czuje się tak samo. Mała, nic nieznacząca mucha, której nikt już nie pokocha. Mucha wrzuci jutro list do skrzynki. Nie pójdzie do szkoły. Zostanie sama w domu i skończy to gówno.
←
|