ROBERT KRESA | ILE ZDJĘĆ ?



_




ILE ZDJĘĆ ?



Przyznaję, że rozpasałem się ostatnio. Krążę z aparatem po miastach i miasteczkach jak nigdy dotąd. Od początku wiosny, każdą wolną chwilę wykorzystuję na pomykaniu po centrum. Zdjęcia lądują na dyskach, część na stronie, a ja zastanawiam się nad liczbami. No bo ile można i ile trzeba? W “Amadeuszu” Milosa Formana, cesarz sugeruje młodemu Mozartowi, że - cytuję z pamięci - jest określona ilość dźwięków jakie może przyjąć ludzkie ucho jednego wieczora. Więc? Oczywiście nie mam na myśli dobrze ulokowanych, zawodowych fotografów od kotleta czy zdjęć specjalistycznych. Wiadomo, że jeśli produkt schodzi na pniu, to naciska się migawkę do zdrętwienia palca. Chodzi mi bardziej o własne, autorskie historie, za które kasa przyjdzie później, albo i o zgrozo - nawet wcale, i o dzielenie się nimi z olądającymi.
Ile zdjęć powinien produkować autor zaangażowany? I co ważne, czy pokazywać je wszystkie, zalać odbiorcę strumieniem świadomości; dać mu możliwość porównania, podopełniania i pouzupełniania horyzontów, czy też skupić się na dopieszczaniu pojedynczych, wycyzelowanych mistrzowskich strzałów? Kiedy skończyć projekt? Kiedy powiedzieć: Dość, mam już wszystko czego chciałem?
Ile na stronę? Przyjaciel mój serdeczny mówi żeby nie było za dużo bo się ludzie znudzą i sępi średnio po jednym obrazku na miesiąc. Przyznaję, że po jego sugestii, w trosce o dobro psychiczne zainteresowanych, schowałem 3/4 zdjęć. Z półtora tysiąca zostało niecałe czterysta. Kumpel jednak nadal twierdzi, że szaleję.
Ile na wystawę? Można nawet jedno, ale nie oszukujmy się - wystawa, a raczej wernisaż z jednym, pojedynczym zdjęciem, bardziej służy konsumowaniu wina a nie kontemplacji sztuki. (Chociaż z drugiej strony potrafię sobie wyobrazić całościennego printa z ludzką plątaniną a la Bosch, strzelonego jakąś milionpierdylionową przystawką do średniego formatu). To może dziesięć? Dwanaście? Pięćdziesiąt to już chyba przesada? Na wystawie Zofii Rydet w ostatnio zamkniętej Emilce, oglądający przelatywali fotografie w tempie internetowym.
To może książka? Album? Ile do środka? Abstrahując od kosztów - czy lepiej wydać mały, figlarny notatnik bez grzbietu z trzydziestoma pocztówkami, czy walnąć o stół ciężką cegłą z pół tysiącem fotografii w rozmiarze minimum A4?
Wciąż krążę wokół “co za dużo to niezdrowo”. Czy zatracić się w tym naciskaniu migawki i mieć wywalone na wszystko, dostać łatkę napierdalacza codziennego; czy też zwolnić, opamiętać się i zaoszczędzony czas przeznaczyć na budowę “artystycznego” wizerunku. Co tak naprawdę przyniesie więcej korzyści i satysfakcji? Duży dorobek, czy szacunek w fotograficznym światku?