ROBERT KRESA | FOTOGRAFIE ULOTNE



_




FOTOGRAFIE ULOTNE



Kiedy za oknem wiatr do spółki ze śniegiem wymieszanym z deszczem, skutecznie przekonuje mnie, że wyjście z domu będzie nieciekawe i mało przyjemne; a na dodatek może źle wpłynąć na żywotność mojego aparatu, zaczynam przypominać sobie wszystkie świetne zdjęcia, których nie zrobiłem. Nie mam oczywiście na myśli miejsc, gdzie nie pojechałem lub scenki, której nie zdążyłem złapać na ulicy - to byłoby zbyt proste i łatwe do usprawiedliwienia. Chodzi mi o sytuacje kiedy ze strachu, przez zaniedbanie, czy też ze zwykłego lenistwa nie wyciągnąłem sprzętu z torby:
Rok 1999, a może 2000? Nie była to chyba jedna z lepszych imprez na której byłem, skoro razem ze znajomym błąkałem się po centrum Warszawy o trzeciej w nocy, nie mając żadnego pomysłu na dalszą zabawę. Koniec z końcem, zdecydowaliśmy się na wejście do wielkiego, czerwonego namiotu stojącego pomiędzy budynkiem Dworca Warszawa-Śródmieście a stacją metra Centrum, który w owym czasie pełnił rolę nocnego baru. Niesamowity nastrój dawała goła żarówka kołysząca się pod sufitem i klienci o twarzach naznaczonych poważnymi, życiowymi przejściami. Niektórzy przysypiali z głową wtuloną w ramiona, zupełnie nie zwracając uwagi na wspaniałą scenę rozgrywającą się po środku sali, gdzie lekko korpulentna kobieta tańczyła z mężczyzną na wózku inwalidzkim. Rozejrzałem się wokoło zastanawiając, co będzie kiedy wyjmę aparat. Pojedyncza żarówka dawała zdecydowanie za mało światła by mieć nadzieję, że zdjęcie wyjdzie poprawnie.

— Błysnąć? - pomyślałem. — Nie, to chyba niezbyt mądry pomysł

— Błysnąć i zwiewać? — biłem się z myślami.

W końcu głos kolegi, który wdał się w awanturę przy barze, zakończył moje plany zdjęciowe. Wyszliśmy odprowadzani dźwięcznymi przekleństwami. Jako, że nie zrobiłem zdjęcia nie pamiętam już ile w tym wszystkim było rzeczywistości a ile konfabulacji mojego mózgu.
Druga sytuacja zdarzyła się w 2005. Pojechałem nad zaporę pod Warszawę. Na rzece, tuż nad małym uskokiem wody, bujała się łódka z mężczyzną łowiącym ryby. Wyciągnąłem wielki format - 8x10, rozstawiłem statyw, ustawiłem ostrość, wsadziłem kasetę i zrobiłem zdjęcie, o którym wiedziałem już, że będzie zupełnie nieciekawe. Postałem jeszcze chwilę przy brzegu, spakowałem sprzęt do bagażnika i włączyłem silnik.

W drodze powrotnej, przejeżdżając przez most, zerknąłem na rzekę i zobaczyłem doskonałe, wręcz idealne ujęcie. Samotna łódka nad uskokiem, oświetlona pięknym słonecznym światłem prześwitującym przez chmury.

— Przecież nie zatrzymam się na moście — zacząłem kombinować jak poprzednim razem.

— Zaparkuję zaraz za, i wrócę na piechotę.

— Cholera. Nie ma gdzie stanąć.

— Zawrócę i zatrzymam się po drugiej stronie.

— Bez sensu, słońce pewnie schowało się już za chmurami - wahałem się przez następne pięć kilometrów. W końcu dałem za wygraną...
I jeszcze jedno - Żałuję, że nie zdecydowałem się na sfotografowanie nielegalnego handlu wódką na stadionie X-lecia.

PS. Niestety z przyczyn oczywistych nie mam żadnego zdjęcia do ilustracji tematu.