ROBERT KRESA | CZAS



_




CZAS



Włączyłem radio.
— Witaj Nowy Jorku! — ożywczość spikera zgwałciła ciszę — jedenasty września dwa tysiące pierwszego roku będzie pięknym, słonecznym dniem. Pięknym jak każdy dzień w naszym mieście. Jest szósta i najwyższy czas podnieść się z łóżka!
Wstałem. Z aparatem na ramienu i teczką pod pachą wyszedłem z hotelu. Miasto, które nigdy nie zasypia budziło się do życia. Chociaż do spotkania zostało jeszcze kilka godzin, wolałem spędzić czas błądzac po ulicach, niż wpatrywać się w puste ściany.
W narożnej kawiarence wypiłem szybką kawę i leniwym krokiem poszedłem w stronę Central Parku. Przysiadłem na ławce i przyglądałem się przebiegającym ludziom.
— Nie wiesz gdzie są kaczki? — usłyszałem zza pleców.
Zaciekawiony nastolatek zerkał na zmianę na mnie i na mój aparat.
— Kaczki? Nie wiem? Na wodzie chyba?
— Nie, tam ich nie ma.
— Może odleciały?
— Gdzie?
— Do ciepłych krajów?
— Jesteś fotografem? — spytał.
— Tak. Ty też? — skinąłem głową na cyfrówkę wisząca mu na ramieniu.
— A... Nie. Przyjechałem na wycieczkę do miasta.
— Sam?
— Tak.
— I co będziesz robił poza tymi kaczkami?
— Chcę zrobić zdjęcie Nowego Jorku z World Trade Center.
— Wysoko.
— Tak — ponownie spojrzał na mój aparat — Co fotografujesz?
— Chcesz zobaczyć?
Zawahał się.
— Śpieszysz się? — spytałem — Przecież World Trade Center nie ucieknie.
— OK — usiadł koło mnie.
— To dla mnie ważny dzień. Mam dzisiaj rozmowę w sprawie wystawy — sięgnąłem po teczkę i podałem mu portfolio. Położył je na kolanach i zaczął przewracać strony.
— Kto to? — wskazał na fotografię siedzącej na walizce dziewczyny.
— To długa historia — odpowiedziałem — nie wiem od czego zacząć.
— Może od początku? Zawsze najlepiej zaczynać od początku.
— Niewiele o niej wiem. Siedziała przy drodze i wydawało mi się, że szuka podwózki. Nie machała jak normalny autostopowicz, lecz mimo to zatrzymałem auto i uchyliłem szybę. Nie zareagowała. Podniosłem aparat i zrobiłem zdjęcie.
— Hej — krzyknąłem — Jedziesz gdzieś?
— Słucham? — ocknęła się.
— Chcesz gdzieś jechać?
— Tak.
— Dokąd?
— Nie wiem.
— Ja tym bardziej. Wsiadaj.
Rzuciła walizkę na tylne siedzenie i rozejrzała się po samochodzie.
— Ale skąd jedziesz chyba wiesz? — spytałem.
— Nie.
Wzruszyłem ramionami.
Przez dłuższą chwilę jechaliśmy w milczeniu. Pusty krajobraz zlewał się w wielką żółto-szarą plamę. Sięgnąłem w stronę radia i włączyłem muzykę. Jim Morrison śpiewał o psu bez kości i mordercy na drodze.

Samochód połykał kilometry rozgrzanego asfaltu. Odezwała się wraz z ostatnim taktem piosenki.
— Czy to naprawdę ważne dokąd jedziemy? Czy to ważne by pamiętać skąd? Żadne rozczulanie się nad tym co było, załamywanie rąk i płacz - to niczego już nie zmieni. A to co będzie? - nigdy nie ma pewności czy jutro przyniesie coś dobrego. Po co przejmować się przeszłością i bać się przyszłości? Najważniejsza jest chwila, która trwa.
— Jasne — pokiwałem głową zastanawiając się przez chwilę nad stanem umysłowym mojej pasażerki.
— Zobacz jak wspomnienia niewiele różnią się od marzeń. Im bardziej odległe i starsze, tym trudniej odróżnić je od tego co tworzysz w wyobraźni. Gdyby nie pamiątki, rekwizyty z przeszłości - nie byłoby niczego czym mógłbyś udowodnić tą różnicę. Zamilkła na chwilę.
— Ale nie ważne. Powiedz czym się zajmujesz? Bo chyba nie mordujesz bezbronnych autostopowiczek?
— Robię zdjęcia.
— Widzisz! Czyli tworzysz pamiątki. Pomagasz ludziom zachować ich wspomnienia.
— Pięknie to ujęłaś.
— O! Zajazd. Zjemy coś? — krzyknęła na widok stacji.
Zatrzymałem samochód. Patrzyłem jak z wysiłkiem próbuje wyciągnąć walizkę z tylnego siedzenia.
— Zostaw to. Przecież nikt jej nie ukradnie. Żadnej żywej duszy wokół.
— Nie. Mam w niej takie... kobiece skarby.
Weszliśmy do środka. Wsunęła się na kanapę przy oknie, stawiając ją tuż przy nodze.
— Co fotografujesz? — spytała.
— Ludzi. Przepuszczam drobne, które udało mi się odłożyć i przemieszczam się z jednego kąta w drugi.
— Czyli znalazłeś sobie nowe hobby na emeryturze?
— Nie. Na emeryturę jestem za młody. Poza tym to nic nowego, zawsze fotografowałem ludzi.
— Musisz ich bardzo kochać, co? — roześmiała się.
— Kochać? Raczej bać.
— Dlaczego?
— Są dziwni — przerwałem i zerknąłem pod nogi. — Co masz w tej walizce?
— Nic.
— To po co ją taszczysz? Jest cholernie wielka. Co to za skarby?
— Naprawdę nic — sięgnęła i położyła ją na stole.
— Zobacz — przez chwilę mocowała się z zamkiem — Nic co byłoby ważne dla ciebie, a tak dużo rzeczy, które znaczą dla mnie tak wiele.
— Ale ona jest pusta — odpowiedziałem zerkając do środka.
— Przecież mówiłam — sciągnęła ją na podłogę.
— Dlaczego są dziwni? — spytała.
— Co?
— Dlaczego ludzie są dziwni? Może to ty jesteś dziwny? Jesteś samotny i wszyscy wydają ci się wstrętni i źli, tak?
— I kobiety to dziwki, bo żadna mnie nie chce? — zażartowałem.
— Bingo! No ale nawet jeśli są dziwni, to przecież nie boli, prawda? — spytała.
— Zależy kiedy.
— Bolało cię kiedyś? Ktoś złamał ci serce?
— Eugene.
— Eugene? Eugene złamał ci serce? Jesteś gejem?
— Eugene był przyjacielem, z którym pojechałem do Bejrutu. Wymyślił sobie, że zrobimy świetny materiał. Jego tekst i moje zdjęcia.
— No i?
— Zamelinowaliśmy się w jakimś chrześciajńskim mieszkaniu i czekaliśmy na rozwój sytuacji.
Siedziałem przy kuchennym stole i czyściłem obiektyw. Omal nie wypuściłem go z ręki kiedy wpadł do środka.
— Chujnia! Zabili Dżemajela. Robi sie źle i wygląda na to, że nieprędko się skończy — pokręcił głową i podszedł do okna.
— Zgłupiałeś? — odciągnąłem go w głąb pokoju — chcesz żeby jakiś idiota rozwalił ci łeb?
— Kurwa! Z takiego czekania nie będzie nieczego dobrego, zobaczysz. Siedzisz na dupie zamiast postarać się o zdjęcia. Mam cię do cholery uczyć jak masz pracować?
— Gene, przestań. Nie możemy teraz...
— Co nie możemy? Weź swoje zabawki i zrób coś. Czy to takie trudne? Popatrz — chwycił aparat i podszedł do okna.
— Przykładasz do oka, nastawiasz ostrość i goto...
Zobaczyłem jak głowa Eugene’a rozpada się na kawałki. Rzuciłem się by podtrzymać padające ciało, gdy poczułem ból w piersiach. Straciłem przytomność nim osunęliśmy się na podłogę.
Kiedy otworzyłem oczy pierwsze co zobaczyłem to szpitalna kroplówka. Wokół było słychać jęki. W drzwiach pojawił się blask świecy.
— Nie ma prądu — powiedziała pielęgniarka stawiając ją przy łóżku.
— Gdzie...?
— Przyniosło cię dwóch ludzi. Nikt nie zadał pytań, więc nikt nie odpowiedział. Pamiętasz co się stało?
— Tak.
— Wysłać kogoś po twoje rzeczy? Masz jakiś bagaż?
— Nie mam. Teraz to nieważne. Mógłbym zostać sam?
Rozejrzała się po sali.
— To raczej niemożliwe, ale mogę sobie pójść jeśli chcesz. Zawołaj kiedy będziesz czegoś potrzebował.
Próbowałem odgonić od siebie obraz umierającego Eugene‘a. Zasnąłem.
— ... no więc mówie ci. Powtarzam ci to za każdym razem. No właśnie. Który to już raz?
— Nie wiem. Który dzisiaj?
Spacerowaliśmy po Central Parku snując plany na najbliższą przyszłość.
— Musimy zrobić coś dużego. Nie możemy siedzieć na dupie w tym pieprzonym mieście i tracić czas na mało ważne tematy. Pomyśl... — gorączkował się Eugene.
— Mało ważne? Czego ci potrzeba?
— Wojny! Musimy pokazać ludzi, którzy walczą o sprawę a nie żrą, pierdzą i kopulują publicznie dla rozrywki. Cierpienie, stary.
— Jeśli chcesz zobaczyć jak cierpią ludzie, nie musisz w tym celu jechać na wojnę. Poza tym nie chcę szukać czegoś, czego nie mam ochoty znaleźć.
Dochodziliśmy do Central Park West.
— Nie, oczywiście — ironizował — lepiej stań razem z grupką tych małolatów i poczekaj aż boski John powie ci, że miłość naprawi wszystko.
Mijaliśmy wejście do budynku.
— Hej. Panie Lennon — młody człowiek podszedł do wchodzącego przez bramę mężczyzny. Podniósł rewolwer i wypalił. Chwyciłem krwawiące ciało i próbowałem przytrzymać. Patrzył na mnie twarzą Eugene’a i gasł szepcząc coś niezrozumiale. Morderca wycelował we mnie. Krzyknąłem i otworzyłem oczy.
Cienie od migocącego promienia świecy tańczyły na ścianie i suficie.
Przypomniałem sobie, że tej nocy kiedy się poznaliśmy też nie było światła. Wysiadło coś w elektrowni i od kilku godzin nie było prądu. Ściemniało się, więc musiałem zdecydować - spanie czy spacer po mieście. Założyłem wysokoczuły film i wyszedłem.
— ... i nadejdzie dzień kiedy pan ukarze nas wieczną tułaczką w czeluściach piekieł — uliczny kaznodzieja rozkręcał się w najlepsze — Nadejdzie dzień gdy ślepi i głusi poprzez wieczność błądzić będziecie w otchłani. I zaprawdę powiadam wam, że czas ten właśnie nadszedł. Trwóżcie się przed Panem i błagajcie go o łaskę, by dał dzieciom swym jeszcze jedną szansę...
— Zamknij ryj pojebie — popchnął go rozbawiony przechodzień.
— Będziesz się smażył w piekle diabelski pomiocie. Tfu! — charknął kaznodzieja. Ruszyli na siebie z pięściami lecz nim zdążyłem zrobić zdjęcie, pozostali ludzie rozdzielili ich skutecznie.
— Pięknie — mruknął obserwujący scenkę mężczyzna — Wystarczy na pięć minut zgasić światło, a karaluchy wychodzą ze szpar. Fotograf?
— Filozof?
— Początkujący — roześmiał się i wyciągnął rękę — Eugene. Początkujący dziennikarz.
Pusta butelka przeleciała nam nad głowami i wbiła się z brzdękiem w szklaną wystawę.
— No to się zaczyna — pomyślałem sięgając po aparat — mam nadzieję, że szef doceni moją nieprzespaną noc.
Miasto wrzało. Żadne zdjęcia nie mogły pokazać szaleństwa, które wstąpiło w ludzi. Dźwięk tłuczonych szyb, implodujących telewizorów, trzaskających zawiasów i krzyków tworzył dziwną muzykę, która wciskała się w każdy zakątek miasta. Ludzie rzucali się na siebie wyrywając kradzione rzeczy. Niewystarczające ilości policjantów próbowały poradzić sobie z rozwścieczonym tłumem.
Musiałem zmienić film, więc schowaliśmy się w zaułku.
— Niesamowite — ekscytował się Eugene.
— Co?
— Nigdy nie myślałem, że rodzaj oświetlenia ma taki wpływ na obraz człowieka.
— Naprawdę, prawdziwy z ciebie filozof — zamknąłem aparat i przewinąłem negatyw do pierwszej klatki — Idziemy?
— Zaraz, poczekaj. Muszę odetchnąć — próbował uspokoić oddech. — Widziałeś już kiedyś takie tłumy?
— Zupełnie jak na Woodstock.
Popatrzył na mnie sprawdzając czy nie żartuję.
— Tak naprawdę nie było to w Woodstock tylko w Bethel. Nie było gdzie spać, gdzie jeść ani sikać. Pół miliona ludzi. Nie wiem czy to miasteczko widziało tylu w swojej całej historii. Leżeli na trawie, stali pod drzewem, siedzieli na kamieniu, tańczyli, śpiewali, modlili się, medytowali - robili wszystko.
— Zrób mi zdjęcie — młoda hipiska klepnęła mnie w ramię.
Wskoczyła na walizkę i zrobiła jaskółkę.
— Skąd jesteś? — spytała.
— Z Nowego Jorku a ty?
— Ze słonecznej Kalifornii — roześmiała się. — Trzy lata. Trzy lata jestem juz w drodze.
— I nie nudzi ci się?
— Nudzi? Codziennie inny widok za oknem, inni ludzie, inne rzeczy do zapamiętania. Czy to może nudzić? Matka mówiła mi, że najważniejsze to zapuścić korzenie. Mieć miejsce, do którego można wracać. Tylko po co? Żeby budować tam zamki i stawiać coraz większe mury?
— To co po tobie zostanie?
— No widzisz. Gadasz zupełnie jak ona. Nie jest ważne to co wokół - ważne to co masz w sobie. Chodź. Idziemy na wzgórze. Wciągnęła mnie w tłum płynący w stronę sceny. Setki tysięcy ludzi czekało na największy koncert świata.
— Cześć Tommy, Marika — zaczepiła hipisów siedzących w otwartych drzwiach busa. — Myślałam, że wrócicie na pustynię.
— Witaj Sunny — Tommy pocałował ją w usta — nie mogliśmy. Wszyscy śpiewają, żeby jechać do San Francisco, ale to chyba bardziej odpowiednie miejsce.
Odsunął się i przepuścił nas do środka samochodu.
— Zapalimy coś? — spytała Marika.
— Nie, nie. Poczekaj — powstrzymała ją Sunny.
Otworzyła walizkę i zaczęła grzebać w stercie kolorowych ubrań. Z zamszowego woreczka wyciągnęła malutką butelkę z kroplomierzem.
— Co to? — spytałem.
— Drzwi — zachichotala — wystaw język.
Patrzyłem na jej piękny uśmiech, na wielkie czarne oczy. Podobało mi się jak zdjęła sukienkę i przytuliła się do mnie. Wzory namalowane na podsufitce zaczęły świecić ostrymi kolorami. Falować i gonić z jednego końca w drugi. Poczułem jak niewidzialne dłonie dotykają mnie i unoszą wysoko nad busa, ponad łąkę. Zobaczyłem mały samochodzik zagubiony w morzu ludzi. Coraz wyżej, ponad kontynent, oceany i ziemię. Mijałem planety, gwiazdy, spirale galaktyki, mgławice; coraz dalej i dalej aż do czarnej pustki. Bezgranicznej i bezczasowej, która uspokajała a zarazem tak bardzo przerażała.
Ostre dźwięki atakowały uszy. Po chwili z kakofonii wyłoniły się pojedyńcze instrumenty i skrzekliwy głos oznajmił, że musi być stąd jakieś wyjście.
Muzyka wibrowała.
Upadłem na chodnik. Moje ciało wiotczało, nie miałem siły biec dalej. Umierałem.
— Wstawaj bracie — Tommy szarpał mnie za ramiona — koniec zabawy, trzeba wracac do domu.
— Zaczęło się? — spytałem.
— Skończyło. Nie było cię cztery dni.
— Nie było...? Gdzie Sunny? — rozejrzałem się po busie.
— Sunny złapała okazję do domu. Jedziemy do Nowego Jorku, możemy zabrać cię ze sobą, jedziesz?
— Tak — odpowiedziałem.
Wjechaliśmy na pięćdziesiątkę piątkę, potem na siedemnastkę, na szóstce - wskazując na leżący koło mnie aparat - Tommy zapytał:
— Kiedy zacząłeś fotografować?
— Miałem szesnaście lat i po raz pierwszy pokłóciłem się z ojcem. Ale nie tak jak nastolatek, który pyskuje starym, tylko na poważnie. Walnąłem go w twarz. Nie pytaj dlaczego. Kazał mi wypierdalać i nie pokazywać się więcej.
Pokiwał głową przypalając skręta.
— Chwyciłem leżącego na półce polaroida i wybiegłem. Pomyślałem, że jeśli będę udawał turystę nikt się nie domyśli, że zwiałem z domu. Nie wiedziałem gdzie iść. Skręciłem w stronę Central Parku kombinując co dalej. Na ławce siedział taki dziwny, stary facet. Musiał mieć ze sto lat albo więcej. Kurczowo trzymał w ręku teczkę, jakby miał w środku drogocenne skarby. Obok leżał aparat, więc pomyślałem, że los daje mi znak. Podszedłem cicho.
— Nie wiesz gdzie są kaczki? — spytałem
Otworzył oczy i spojrzal na mnie lekko zmieszany.
— Kaczki? Nie wiem? Na wodzie chyba?
— Nie, tam ich nie ma.
— Może odleciały?
— Gdzie?
— Do ciepłych krajów?
— Jesteś fotografem? — spytałem.
— Tak. Ty też? — skinął głową na mojego polaroida.
— A... Nie. Przyjechałem na wycieczkę do miasta.
— Sam?
— Tak.
— I co będziesz robił poza tymi kaczkami?
— Chcę zrobić zdjęcie Nowego Jorku z Empire State Building.
— Wysoko.
— Tak — spojrzałem na jego aparat i zastanawiałem się kim jest — Co fotografujesz?
— Chcesz zobaczyć?
Przez moment zastanawiałem się czy zaczepianie nieznajomego to był dobry pomysł.
— Śpieszysz się? — spytał — przecież Empire State Building nie ucieknie.
— OK — klapnąłem koło niego.
— To dla mnie ważny dzień. Mam dzisiaj rozmowę w sprawie wystawy — sięgnął po teczkę i podałem mi portfolio. Położyłen je na kolanach i zacząłem przewracać strony.
— Kto to? — zerknłem na fotografię siedzącej na walizce dziewczyny.
— To długa historia — odpowiedział — nie wiem od czego zacząć.