ROBERT KRESA | ...I AUTOPORTRET LEONARDA



_



...I PORTRET LEONARDA



DYREKTOR WARCZAK ZABRANIA MI CHODZIĆ NA PIECHOTĘ • TAJEMNICZY KOLEKCJONER Z KARCZEWA • CZY KAŻDY MA NOGI DO SAMEJ ZIEMI? • FOTOGRAFIA NIE POWINNA BYĆ SZTUKĄ • PRZYPADKOWE SPOTKANIE Z WITKIEM TATURĄ • TAJEMNICA EMPIEGO • UCIECZKA W STRONĘ WISŁY

Siedziałem przy kuchennym stole i zastanawiałem się czy warto przemieszać zapach swieżo zaparzonej kawy papierosowym dymem. Obiecałem, że będę walczył z nałogami, ale jak może smakować kawa bez papierosa? Nie wiedziałem i szczerze mówiąc wcale mnie to nie interesowało. Otworzyłem okno i zerknąłem na plac Zamkowy. Niedawny deszcz zmoczył bruk, który lśnił w promieniach słońca. Zapijając nikotynę kofeiną, obserwowałem spacerujących turystów. Mieszkałem w swojej kawalerce dość długo by zapamiętać jak zmieniała się okolica. Przystanek autobusowy przy Kolumnie Zygmunta ustąpił miejsca ulicznym artystom, którzy - dzisiaj w postaci znudzonego misia pandy - zabawiali turystów próbując wyciągnąć odrobinę grosza na drobne wydatki. Ostatni łyk kawy i zaciągnięcie papierosem zlało się z dzwonkiem telefonu.
— Tomasz F, słucham — rzuciłem do słuchawki.
— Panie Tomaszu — dyrektor Warczak nie przedstawił się doskonale wiedząc, że szefowie nie muszą dbać o takie drobnostki w stosunku do swoich podwładnych — cieszę się, że zastałem pana w domu. Bardzo proszę podjechać do ministerstwa. Mam dla pana bardzo ważne zadanie.
— Oczywiście panie dyrektorze — odpowiedziałem — zaraz do pana podejdę. Mały spacer dobrze mi zrobi.
— Nie, nie panie Tomaszu. Proszę przyjechać autem — usłyszałem dźwięk odkładanej słuchawki.
Oczywiście dyrektor Warczak z góry założył, ze człowiek bez rodzinnych zobowiązań nie będzie miał nic przeciwko, by w piątkowe popołudnie stawić się w pracy. Mogłem mieć do niego żal, jedak mój szef doskonale wiedział, że nic nie powstrzyma mnie przed nową przygodą, a nagłe wezwanie do ministerstwa taką własnie przygodę zapowiadało. Miałem nienormowany czas pracy. Pracowałem na stanowisku osoby ds. specjalnych poruczeń w Departamencie Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki. Zajmowałem się kradzionymi dziełami sztuki, fałszerstwami i podobnymi rzeczami. Krótko mówiąc, mimo że nie posiadałem broni, byłem stuprocentowym detektywem.
Zamknąłem drzwi mojej kawalerki i zszedłem na podzamcze gdzie trzymałem auto. Pomyślałem, że to odrobinę bezsensowne przechodzić przez całe Stare Miasto, schodzić ze skarpy po samochód, podczas gdy w połowie drogi w drugą stronę doszedłbym do ministerstwa.
Poprzednie auto sprzedałem dziesięć lat temu, kiedy dyrektor Warczak obiecał mi służbowy pojazd. Stary mercedes sprawiał coraz więcej kłopotów, a z małej pensji urzędnika państwowego nie było mnie stać na coraz częstsze naprawy. Służbowy samochód miał rozwiązać moje problemy. Niestety nie zawsze wszystko jest takie piękne na jakie wygląda. Urzędowych aut było niewiele i musiałem je dzielić z innymi, więc kiedy dostałem niespodziewaną informację od mej ciotki z Niemiec, uznałem to za wspaniały dar losu. Moja ekscentryczna ciocia Helga, z przyczyn, których absolutnie nie chciała zdradzić, musiała pozbyć się swojego ukochanego maleństwa. Małego, wychuchanego miejskiego autka, które jak sama powiedziała niejednokrotnie mnie zaskoczy. Przyznam, że kiedy opowiedziała mi jego historię, zrozumiałem jej smutek i łzy w oczach. Kiedy oddawała mi kluczyki, płakała niczym bóbr. A ja? Gnałem z uśmiechem niemiecką autostradą ciesząc się, że los zesłał mi taką niespodziankę.
Zszedłem na parking i stanąłem przed Empim. Po zmianach dokonanych przez ciotkę, fabryczna marka auta ograniczała się do jego zewnętrznego wyglądu. Ciotka opowiadała, że długo zastanawiała się jak nazwac swoje nowe cacko. Nie chcąc zdradzać szczegółów, stanęło na inicjałach M.P. Może chodziło o jakąś sympatię z czasów młodości? Nie wiem. Na jakiekolwiek pytanie odpowiadała płaczem.
W okolicy Poznania, wiedziałem już, że dla mnie skrót MP, pochodzi od Małego Popierdalacza. Lecz mimo, że Mały Popierdalacz pasował mi idealnie, zupełnie nie współgrał z powagą mojego stanowiska. MP brzmiało zbyt chłodno i bezosobowo, skończyło się więc na Empim. Mimo, że polubiłem malucha po pierwszych stu kilometrach, dziwiło mnie emocjonalne podejście ciotki. Patrząc na licznik przejechanych kilometrów nie wyobrażałem sobie by mogła nim jeździć dalej niż do kościoła i na niedzielne zakupy. Skad więc te emocje? Dziwne.
Uruchomiłem silnik i naokoło Karową, podjechałem pod ministerstwo. Nie chciałem wjeżdzać na dziedziniec więc zaparkowałem na ulicy Ossolińskich tuż przy bardzo popularnym barze Przekąski Zakąski.
— Cieszę się panie Tomaszu, że przyjechał pan tak szybko — dyrektor Warczak wstał na moje powitanie i uścisnął mi rękę — Mam nadzieję, że nie popsułem panu planów?
— Oczywiście, że nie. Jakie plany mógłby mieć kawaler w średnim wieku w piątkowe popołudnie? — odpowiedziałem.
— No właśnie — uśmiechnął się zadowolony i wskazał krzesło naprzeciwko biurka.
— Panie Tomaszu — zaczął składając dłonie jak do modlitwy i opierając na nich czubek nosa — Nie bedę robił z nas idiotów i zadawał pytania co pan wie o Leonardo DaVinci — zrobił pauzę i zerknął na mnie spod okularów.
— Wydaje mi się, że wiem dosyć dużo — poczułem się jak uczeń wezwany do odpowiedzi. — Największy artysta Renesansu. Malarz, rzeźbiarz, wynalazca, twórca najsławniejszego obrazu w historii sztuki…
— Tak, tak — pokiwał głową dyrektor wpatrując się we mnie milcząco.
— Czyżby… — poczułem zimny pot na plecach — czyżby coś się stało z "Damą z gronostajem"?
— Nie, nie. Nie stało się nic złego. Proszę się nie denerwować.
Odetchnąłem z ulgą. Z racji funkcji jaką pełniłem w ministerstwie, na wspomnienie o Leonardzie pomyślałem, że ktoś ukradł jego obraz znajdujący się w Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie.
— Panie Tomaszu — kontynuował dyrektor Warczak — wie pan, że DaVinci eksperymentował z różnymi rodzajami technik malarskich.
— Owszem — odpowiedziałem. — Dzięki jego eksperymentom mamy dzisiaj problem z podziwianiem "Ostatniej wieczerzy".
— Tak, tak — przerwał mi machając otwartą dłonią w powietrzu — widzi pan, stała się zaskakująca rzecz. Dzisiejszego ranka zadzwonił do mnie kustosz Galerii Uffizi we Florencji…
— Chodzi o "Zwiastowanie" — spojrzałem na niego z przerażeniem próbując przypomnieć sobie jakie dzieła Leonarda ma w swoim posiadaniu Galeria.
— Nie panie Tomaszu. Proszę mi nie przerywać. Nikt niczego nie ukradł. Wręcz przeciwnie.
— Przeciwnie? — zaciekawiłem się.
— Tak. Dzisiejszego ranka dostałem informację, że do Florencji zadzwonił kolekcjoner sztuki z podwarszawskiego Karczewa, twierdząc, że jest w posiadaniu nieznanego światu autoportretu Leonarda DaVinci. Wyraził chęć sprzedania go ichniemu muzeum.
— Czemu nie zwrócił się z tą propozycją do nas? Przecież wywóz dzieł sztuki jest w Polsce…
— Tak, wiem panie Tomaszu. Sprawa jest nadzwyczaj delikatna. Co bardziej niesamowite, tajemniczy kolekcjoner z Karczewa twierdzi, że ów autoportret nie jest obrazem.
— Rysunek? — zastanawiałem się na głos.
— No własnie, panie Tomaszu. Rzecz wydaję się absurdalna, jednak nasz florencki kolega podchodzi do niej całkiem poważnie. Twierdzi, że ten portret to fotografia.
— Słucham? — mówiąc językiem młodzieżowym, zatkało mnie zupełnie.
— Przyznaję, że brzmi to jak głupi dowcip, ale sprawy zaczęły swój bieg. Dzisiaj przylatuje do Warszawy Roberto Fellini. Pamięta go pan?
— Oczywiście. Jest muzealnym fotografem na pół etatu, zaś drugie pół to funkcja zbliżona do mojej. Poznaliśmy się podczas próby włamania do Galerii w 1993, kiedy pod jej murami eksplodował samochód-bomba. Ale to było prawie dwadzieścia lat temu. Wciąż tam pracuje?
— Cóż panie Tomaszu. Ludzie pasji nie zmieniają swoich zainteresowań przy każdej zmianie wiatru — uśmiechnął się patrząc na mnie porozumiewawczo — Jak mówiłem, rzecz wydaje się absurdalna, skoro jednak przyjeżdza do nas ich człowiek, mam nadzieję, że wyjaśni panu sytuację lepiej ode mnie. Nie będziemy się przecież bawić w głuchy telefon. Samolot z Mediolanu przylatuje o 21:35, mam nadzieję, że sprawi panu przyjemność spotknie ze starym znajomym.
— Tak jest panie dyrektorze — odpowiedziałem, więdząc że lubi kiedy podwładni traktują go z szacunkiem. Wstałem z krzesła kierując się w stronę drzwi.
— I jeszcze jedno panie Tomaszu. — dyrektor Warczak sięgnął w stronę interkomu — Pani Basiu, proszę poprosić Elizę. Dziękuję.
Drzwi gabinetu otworzyły się i do środka weszła piękna dziewczyna. Rudowłosa o zielonych oczach, na oko 21 lat. Podeszła do dyrektora i dała mu całusa w policzek.
— Proszę się uspokoić — skarcił mnie przełożony widząc moje spojrzenie — Eliza jest moją bratanicą i studentką na naszej Akademii Sztuk Pięknych. Zdarzyło się jej słyszeć o panu i niejednokrotnie prosiła mnie żebym pozwolił jej przeżyć jakąś przygodę.
— Eliza — piękne dziewczę wyciągnęło rękę w moją stronę.
— Tomasz — odpowiedziałem i schyliłem się pocałować ją w dłoń.
— Ach, jaki pan szarmancki — zaśmiała się.
— Panie Tomaszu, wiem, że ma pan słabość do pięknych kobiet, proszę jednak pamiętać, że Eliza to moja bratanica a poza tym, to jeszcze dziecko.
— Ależ stryju — przerwała mu speszona.
— Tak, dziecko — dyrektor Warczak pokiwał głową — W drogę. Powodzenia.
Wyszliśmy na ulice.
— Więc, panno Elizo? Przygody? — spytałem.
— Ech. Stryj jak zawsze przesadza. Opowiadał o panu tyle razy takie wspaniałe rzeczy, więc poprosiłam go by pozwolił mi kiedyś zabrać się z panem. No i ta słabość do pięknych kobiet. Nie żebym uważała, że jestem nadzwyczaj piękna, ale moi koledzy nie traktują mnie jak królową.
— Doprawdy? — zdziwiłem się — opowiadał wiele razy?
— Tak. Wiem, że kiedy popiją sobie trochę z tatkiem ubarwiają rzeczy na potęgę, ale na pewno będzie to ciekawsze niż spędzenie następnego wieczoru ze znajomymi w knajpie albo siedzenie przed fejsbukiem.
— Przed fejs-co? — zażartowałem i zacząłem zastanawiać się nad prawdziwym obliczem mojego szefa.
— Jest pan przeuroczy panie Tomaszu — zaśmiała się.
Podeszliśmy do auta.
— Och. I samochód ma pan przecudny — powiedziała spoglądając na Empiego — Niesamowity z pana oryginał. Wydaje się, że prawdziwy mężczyzna powienien mieć potężne auto, conajmniej jakieś BMW a pan ma takiego szczeniaczka. Nie wiem - stryj mówił, że jedziemy po kogoś na lotnisko. Zmieścimy się we trójkę?
— Empi wygląda niepozornie, ale jest bardzo pojemny w środku.
— Empi — zdumiała się — skąd Empi?
— Od MP - Mały Popierdalacz — pomyślałem, że wyluzuje trochę i zachowam się młodzieńczo.
— Mały Popierdalacz — zaśmiała się głośno, złapała za usta i pochyliła ze śmiechu.
— Ej! Lalka! — jej głośny śmiech zwrócił uwagę pijanej młodzieży stojącej przed Przekąskami Zakąskami. — Masz wspaniala figurę, nogi do samej ziemi — jeden z chłopaków podszedł bliżej.
— Dziękuję — odpowiedziała chłodno.
— Nie bądź taka. Jestem fotografikiem, sławnym fotografikiem glamour, jeśli chcesz mogę zrobic ci foty do portfolio. Mam konto na MaxModels.
— Nie, dziekuję, nie interesuje mnie to.
— No nie sciemniaj laska. Zostaw tatusia i chodź, pokażę ci moje studio i sprzęt — zarechotał.
Obszedłem auto i ruszyłem w stronę młodzieńca.
— Nie trzeba panie Tomaszu — powstrzymała mnie Eliza i zrobiła coś, czego zupełnie się po niej nie spodziewałem. Chwyciła pijanego napastnika za krocze. — Sprzęt? Mało profesjonalny ten twój sprzęt chłopcze — młody człowiek przysiadł na asfalcie a Eliza z gracją Sofi Loren wsiadła do auta.
— Jedziemy? — spytała poprawiając kosmyk włosów.
Ruszyliśmy w stronę Okęcia.
— To było dosyć drastyczne — powiedziałem po chwili.
— No tak panie Tomaszu. To, że jest pan rycerski też słyszałam. Jak rozumiem, dla pana to cios poniżej pasa?
— Nie da się ukryć, że taki własnie był.
— Niekiedy myślę sobie, że wolałabym być odrobinę brzydsza.
— Czemu?
— Myśli pan, że to przyjemne, kiedy co drugi mężczyzna obraca się na ulicy za moją pupą, albo podczas rozmowy zamiast patrzeć mi w oczy, zerka ukradkiem na mój biust? Te gwizdy - powiedzmy zachwytu, kiedy przechodzę wieczorem koło jakiegoś klubu albo nocnego sklepu z alkoholem? Tak, oczywiście, to dowody uznania dla mojej pupy i nóg do ziemi. Zresztą. Co to znaczy nogi do samej ziemi? Niby dokąd miałyby być? Każdy ma nogi do ziemi.
— Chodzi zapewne o ich długość i zgrabność — próbowałem zażartować.
— Ech… Naprawdę wolałabym być brzydsza. Ładnych ludzi nikt nie traktuje poważnie.
— Szczególnie kiedy mają taki zmysłowy głos.
— No własnie. Widzi pan? Nawet pan sobie ze mnie żartuje — odwróciła się do okna udając obrażoną.
Dojechaliśmy do lotniska.
— Samolot z Mediolanu przylatuje o 21:35 — powiedziałem kiedy wchodziliśmy do sali przylotów.
— Wie pan jak wygląda nasz gość? — spytała Eliza.
— Ostatni raz widzieliśmy się prawie 20 lat temu, ale mam nadzieję, że go poznam.
Staliśmy i patrzyliśmy na wychodzących pasażerów. Żaden z nich nie przypominał mi Roberto. W końcu, myśląc, że nie udało mu się załapać na samolot, zobaczyłem jak szczupły, około piećdziesięcioletni mężczyzna idzie w naszą stroną z rozportartymi ramionami i uśmiechem na twarzy.
— Tomaszu! Kopę lat!
— Witaj Roberto — przywitałem się z nim serdecznie — ciesze się, że możemy się znowu spotkać.
— Tak. W istocie — zerknął na Elizę — widzę, że zabrałes ze sobą córkę. Co za podobieństwo.
Eliza zaśmiała się i trąciła mnie ramieniem.
— Nie, nie. To bratanica dyrektora Warczaka. Studiuje na warszawskiej ASP. Ma się od nas uczyć i przeżywać przygody.
— Splendidamente! — rzucił radośnie Roberto i rozejrzał się w około — Tomaszu, kawy! Muszę się napić kawy.
Skierowaliśmy się w stronę najbliższej kawiarni.
— Tomaszu, przejdźmy do rzeczy — zaczął kiedy zamówiliśmy napoje — jak wiesz stała się rzecz niesłychana. Pod koniec zeszłego roku do naszej Galerii napisał człowiek twierdzący, że jest w posiadaniu fotograficznego autoportretu Leonarda DaVinici.
— Chodzi o zdjęcie? — zdziwiła się Eliza — Czy fotografii nie wynaleziono odrobinę później?
— "Odrobinę" to zbyt optymistyczne stwierdzenie. Owszem, Leonardo eksperymentował z camerą obscurą, używał jej przy malowaniu teł, jednak pierwsze znane nam zarejestrowane zdjęcie powstalo w 1826 roku, ponad 300 lat po jego śmierci. Joseph Niepce przy pomocy metalowej płytki pokrytej asfaltem syryjskim, po kilku dniach naświetlania uwiecznił widok za oknem swojej pracowni.
— Wydawało mi się, że fotografia zaczęła się od dagerotypów — wtrąciła Eliza.
— Cóż. Niepce nie zdołał szerzej zainteresować nikogo swoim wynalazkiem. W 1829 roku nawiązał współpracę z Daguerrem, niestety zmarł cztery lata później. W 1839 roku Louis Daguerre pokazał światu swój wynalazek nazwany dagerotypią. Jak widać, mimo protestów swojego syna, Niepce okazał się wielkim przegranym, gdyż cała sława i wszelkie profity spływały na jego kolegę.
— Smutne.
— Być może. Ale jak wiemy, historię piszą zwycięzcy. Jednak Daguerre nie był jedynym, który pracował nad zachowywaniem obrazów. Równocześnie z nim, w Anglii, eksperymentował William Fox Talbot. Tyle, że w odróżnieniu od techniki Daguerre'a, gdzie powstawał jedyny egzemplarz fotografii, oryginalna metalowa płytka wywoływana w niezbyt zdrowych oparach rtęci, w technice Talbota, mimo mniej ostrego obrazu, dostawaliśmy negatyw, z którego można było tworzyć nieskończenie wiele pozytywów. I mimo wcześniejszej popularności dagerotypii, to właśnie angielska metoda przerodziła się w powszechnie używaną technikę.
— Obecnie to bardzo artystyczna technika — ironizowała Eliza — każdy kto chce poczuć się artystą kupuje starego analoga i przeterminowane materiały na ebayu.
— Ciebie nie interesuje fotografika? — spytałem.
— Nie. Jedyny aparat jaki mam to ten w komórce. Fotografują wszyscy, więc fotografowanie zaczyna być w pewnych kręgach passe. Zdecydownie wolę malarstwo.
— To nic nowego droga Elizo — powiedziałem — już przed wojną toczyły się w Polsce zaciekłe boje między malarzami a fotografikami o to co jest bardziej wartościowe. Co jest sztuką, a co nie.
— Dla mnie najwiekszą zaletą fotografii jest to, że nie musi być sztuką.
— I to mówisz ty? Studentka Akademii Sztuk Pięknych?
— Tak. Fotografia bliższa mi jest literaturze i wszelkie zabawy formą są moim zdaniem zupełnie niepotrzebne, a wrącz niewskazane. Zdjęcie powinno być transparentne i nie zasłaniać treści głupimi ozdobnikami. Czy to zalewajkami robionymi w ciemi, czy komputerowymi filtrami. Powinno w miarę możliwości pokazywać obiektywną postać świata, a nie zmuszać do sztucznych, przeintelektualizowanych przemyśleń.
— Masz bardzo ciekawe podejście.
— Tak panie Tomaszu. Powiem więcej. Uważam, że dzisiejsza sztuka to targowisko nazwisk, gdzie twórca ważniejszy jest niż jego dzieło. Mężczyzna sika do kieliszka i wypija własny mocz. Naga kobieta wpycha sobie jajka w miejsca intymne i publicznie je wydaląjac "maluje" obraz. Wszystko by przez krótką chwilę być na świeczniku. Nie interesuje mnie taki konceptualizm. W ten sposób każdy z nas codziennie jest artystą i określenie to traci rację bytu.
— I czyż to nie cudowne Elizo? — spytałem — Nie rozumiem tylko czemu mając takie niechętne podejście do sztuki zostałaś studentką ASP.
— A ja podziwiam takie otwarte podejście do sztuki u pracownika departamentu ochrony zabytków. Jak rozumiem z taka samą pasją będzie pan ścigał złodziei "Giocondy" jak "Merda d'artista"? — Eliza pokazała pazurki.
— Pax, pax — przerwał naszą dyskusję Roberto — nie kłóćmy się. Pozwólmy każdemu lubić to co mu się podoba. Skupmy się na naszym zadaniu.
— Tak Roberto — skinąłem głową.
— Tak więc — kontynuował — Absurdalne wydawało się twierdzenie karczewskiego kolekcjonera jakoby posiadał fotografię zrobioną przez Leonarda, który jak wiadomo wynalazcą wielkim był, ale cudotwórcą raczej nie. Oczywiście traktowaliśmy go jak człowieka nie w pełni władz umysłowych do czasu kiedy nie dostaliśmy przesyłki.
— Przesyłki? Chcesz powiedzieć, że wysłał wam ten autoportret?
— O nie. Był bardzo ostrożny. Najpierw dostaliśmy reprodukcję. — Roberto schylił się do teczki, wyciągnął zdjęcie i podsunął je w naszą stronę.
— Faktycznie podobny — powiedziała Eliza.
Patrzyłem na fotografię. Widziałem starego człowieka, siwe włosy, siwą brodę. Mógł to być DaVinci, mógł to też być jakikolwiek stary człowiek po zabawach w fotoszopie.
— W dzisiejszych czasach podobną fotografię stworzy w komputerze średnio zaawansowany grafik. Tym bardziej, że zdjecie nie jest duże.
— No własnie Tomaszu. Grzecznie więc odpowiedzieliśmy kolekcjonerowi i uznaliśmy sprawę za zamkniętą. Człowiek jednak był uparty. Następny list byl trochę mniejszy…
— Tak? — wstrzymałem oddech. Eliza chyba też przestała na moment oddychać.
— W środku był fragment.
— Fragment oryginalnego autoportretu?
— Tak. Jak napisał robi to z wielkim bólem serca, ale chce udowodnić, że mówi prawdę. Odciął niewielki róg i przesłał z prośbą o badanie.
— No i?
— Po datowaniu i chromatografii wiemy, że mamy coś z XV-XVI wieku, ale tak naprawdę nie wiemy co to jest. Koniec końców dostałem płatny urlop i jestem tutaj.
— Niesamowite — westchnąłem.
— Tak. Jutro w południe mamy umówioną wizytę w Karczewie.
— Dobrze. Podrzucę cię do hotelu i pojedziemy tam jutro — kiwnąłem głową — Pójdę na chwilę do toalety i zaraz jedziemy.
Wstałem i skierowałem się w stronę WC. Kątem oka dostrzegłem po drugiej stronie hali znajomą postać. Ruszyłem w jej stronę.
— Witek? — Witlod nie wydawał się zaskoczony spotkaniem.
— Dzień dobry Tomaszu. Co słychać?
— Co tu robisz? — Witold Tatura był moim kolegą ze studenckich czasów. Studiowaliśmy historię sztuki. Witek był najlepszym studentem na roku, więc zdziwiłem się kiedy usłyszałem, że rzuca studia. Zniknął, by po jakimś czasie pojawić się jako znany handlarz dzieł sztuki. Nie zawsze działał w zgodzie z prawem, więc nasze ścieżki przecinały się kilkakrotnie. Staliśmy po różnych stronach, także pojawienie się Witka zwiastowało kłopoty.
— Cóż mogę robić na lotnisku — uśmiechnął się serdecznie — przyleciałem z konferencji w Mediolanie. A ty? Czyżbyś przestał się bać latania?
— Nie. Mam spotkanie ze starymi znajomym.
— Ach tak. Mam nadzieję, że miło spędzasz czas. Cieszę się z naszego przypadkowego spotkania, ale wybacz, musze już iść. Mam ważne sprawy nie cierpiące zwłoki — podał mi rękę i odszedł w stronę wyjścia.
Dotychczasowe przypadkowe spotkania z Witkiem zawsze okazywały się nie być dostatecznie przypadkowymi, wiec i tym razem wzmogłem czujność. Sprawa porteretu Leonarda, lot z Mediolanu. Wiedziałem, ze Tatura coś knuje. Wróciłem do kawiarni. Swoje podejrzenia zostawiłem na razie dla siebie.
Wyszliśmy przed terminal i podeszliśmy do samochodu.
— Co za potężne auto! — krzyknął Roberto na widok Empiego.
— Widzę, że twoje poczucie humoru nie zmieniło się przez lata.
— Ależ wcale nie ironizuję. Domyślam się, ze masz go nie bez powodu. Ja też nie lubię obciążac się wielkimi rzeczami bez potrzeby. Zobacz na mój aparat. Mały model, jeden obiektyw, wystarczy. Nie zamieniłbym go na wszystkomającą, wielką lustrzankę z kompletem wypasionych szkieł. Sam jestem minimalistą, więc rozumiem cię doskonale. Prawdziwego zawodowca można poznać, że idealnie dobiera narzędzia do swojej pracy.
— Zapewniam cię, że mój samochód ma wiele zalet.
— Z pewnoscią. Nie wyobrażam sobie manewrowania po małych, miejskich ulicach wielką ciężarówką. Zmieścimy się we trójke?
— A jednak ironizujesz — otworzyłem drzwi i przesunąłem fotel by wpuścić Elizę na tylne siedzenie.
Wyjechaliśmy na Żwirki i Wigury.
— Czy nadmierne przywiązanie i miłość do przedmiotów charakteryzują starych kawalerów? — niespodziewanie spytała Eliza.
— Skąd takie pytanie? — zdziwiłem się.
— Z takim uczuciem rozmawiacie o swoich samochodach i aparatach. Czy w ten sposób przenosicie na nie miłość, której nie macie dla drugiej osoby?
— Przepraszam cię bardzo Elizo — odezwał się Roberto — ale ja jestem żonatym mężczyzną. To Tomasz przedkłada swoje przygody nad sympatie do płci przeciwnej.
— Tak jest Elizo — przytaknąłem — Roberto jest żonaty, o kochankach nie wspominając. To bardzo namiętny mężczyzna.
— Dużo ma pan kochanek panie Roberto? — zaśmiała się.
— A pani, panno Elizo? — Roberto nie pozostawał jej dłużny.
— Kochanek? Czasem jedna, czasem…
— Wydaje mi się, że ktoś za nami jedzie — przerwałem im przekomarzanie.
— Jesteś pewny? — niedowierzał Roberto.
— Dosyć. Zaraz to sprawdzimy — zrobiłem nagły zwrot o 180 stopni na skrzyżowaniu przy Novotelu i zacząłem wracać w stronę lotniska. Czarne auto zawróciło zaraz za nami nie kryjąc swoich zamiarów. Wcisnąłem gaz do dechy. Empi zamruczał i ruszył do przodu. Czarny samochód gnał za nami. Na szczeście Żwirki i Wigury o tej porze była już dosyć pusta.
— Panie Tomaszu chyba nie mamy szans, to Passat w tedeiku — krzyknęła z tylnego siedzenia Eliza.
— Wręcz przeciwnie — powiedziałem spokojnie i zmieniłem bieg. Empi wystrzelił jak rakieta.
— Niesamowite Tomaszu. Jakim cudem…? — Roberto patrzył zdziwiony na prędkościomierz i obroty auta.
— Mówiłem ci, że mój samochód ma wiele niespodzianek. Syn mojej ciotki Helgi skasował na drodze swoje Porsche 911 Turbo S. Mimo, że karoseria auta nie była w najlepszym stanie, sześciocylindrowy silnik o pojemności 3600cm, chłodzony powietrzem, z turbodoładowaniem, o mocy 450 koni mechanicznych wcale nie ucierpiał. Ekscentryczna ciotka kazała przełożyć go do swojego miejskiego autka.
— Imponente! — pokręcił głową Roberto.
Mimo, że na Żwirki i Wigury nie było dużo samochodów nie mogłem rozwinąć całej mocy Empiego. Zjechaliśmy w Sasanki i w nową trasę wzdłuż Wirażowej, na której chciałem zgubić Passacika. Gnaliśmy do ślimaka lecz czarne auto wciąż trzymało się za nami.
— To chyba nie jest tedeik — westchnęła Eliza.
Przeskoczyliśmy w stronę Puławskiej i zawracając w kierunku centrum wjechaliśmy w Płaskowickiej. Przemykaliśmy ulicami Ursynowa. Przed Lasem Kabackim przebiliśmy się na trasę do Konstancina. Empi pokazywał na co go stać, ale Passacik nie ustępował. Minęliśmy papiernię i gnaliśmy w kierunku Wisły.
— Tomaszu, co planujesz? — spytał się zaniepokojony Roberto — Czemu jedziemy przez takie zadupia?
— Będzie dobrze Roberto — odpowiedziałem — W okolicy Gassów jest zjazd do przeprawy promowej. Przepłyniemy do Otwocka i natychmiast odwiedzimy kolekcjonera z Karczewa. Jest w poważnym niebezpieczeństwie.
— O czym ty mówisz Tomaszu. Co się dzieje?
— Zaufaj mi. Będzie dobrze.
— Poza tym, w jaki sposób masz zamiar zgubić pościg na promie o tej porze? Tomaszu, czyżbyś stracił rozum?
— Nie będziemy płynąć promem. Zaufaj mi Roberto.
Dojechaliśmy do Gassów. Czarne auto trzymało się w niedużej odległości. Przejechałem przez wał i skręciłem w betonowy podjazd idący w stronę Wisły. Wbiłem gaz w podłogę. Sześć cylindrów Porsche 911 Turbo S dało Empiemu niesamowitą moc. Wystrzeliliśmy w stronę rzeki. Lecieliśmy.
— Mówiłem ci Roberto, że moje auto ma wiele niespodzianek.
Krzyk Elizy zlał się z pluskiem z jakim Empi uderzył w wodę. Zabulgotał i zarył się po okna w wiślany muł. Silnik parchnął kilka razy i zgasł. Siedzieliśmy nieruchomo i patrzyliśmy jak woda powoli zaczyna przeciekać do środka.
— Aleś pojechał Tomaszu — powiedział Roberto i poparzył na mnie kiwając głową.